Friday, January 3, 2014

2013-12-15 Polka Circle Bicycle Club zimą też wybiera się na trasy!

Jest wiele wymówek, które można użyć, jako argument, aby zimą nie jeździć na rowerze. Najbardziej popularne tłumaczenia to to, że: jest zimno, jest ślisko, jest niebezpiecznie, można się przemoczyć i ubłocić; można się rozchorować i można zniszczyć rower. Większość ludzi nawet nie dopuszcza myśli, aby zimą wybrać się na rower. Rowerzyści z klubu rowerowego Polka Circle do takich nie należą. Zima, nie zima, a nasze rowery zawsze są gotowe do trasy. Bo jazda zimą jest ogromna frajdą trzeba się tylko do niej odpowiednio przygotować.


Po wyznaczeniu daty i trasy naszej kolejnej wyprawy i ogłoszeniu tego na naszej stronie (https://www.facebook.com/PolkaCircle) okazało się, że tylko dwie osoby nie przestraszyły się zimy i temperatury (14°F/-10°C): ja, bo już wcześniej jeździłam po śniegu i nie było to dla mnie nic ekstremalnego oraz Ola, która zaufała mi, że jest to zadanie do wykonania.


Na niebiesko: nasza trasa
Nasze przygotowanie się do jazdy w sezonie zimowym rozpoczęło się już wcześniej i głównie ograniczyło się do obgadania i przyszykowania odpowiedniego ubioru. Bo kiedy termometr wskazuje temperaturę poniżej 10 stopni Celsjusza, naturalnym odruchem jest wyciągnięcie z szafy wszystkiego, co mamy i założenie tego na siebie przed wyjściem na zewnątrz. To błąd. I nie tylko dlatego, że nie będzie wygodnie, ubiór będzie krępować nasze ruchy (i głupio będziemy wyglądać), ale przede wszystkim dlatego, że ubrane „na bałwanka” po kilku minutach jazdy rowerem spłynęłybyśmy potem i dopiero wtedy zaczęłybyśmy poważnie marznąć.  Ubranie trzy-warstwowe ("na cebulkę") jest najlepszą opcją na niską temperaturę. Trzy cienkie koszulki ochronią nas szybciej przed zimnem niż jeden gruby sweter, bo to nie materiał chroni nas, ale warstwa powietrza uwięziona pomiędzy poszczególnymi warstwami ubrań. Dodatkowo ruch rozgrzewa mięśnie i ruszającemu się człowiekowi nie jest zimno.


Podczas jazdy zimą obowiązkowe są: czapka, szalik, rękawiczki i ciepłe buty, bo na rowerze najszybciej marzną kończyny (place u rąk i nóg) oraz uszy i nos. Moją zasadą jest, aby korpus nie był zbyt dokładnie opatulony, ale ciepłe skarpety, szalik, rękawice i czapka (nachodząca na uszy) są konieczne. I choć moja czapka i szalik spisał się tego dnia na medal, muszę przyznać, że na ten nasz pierwszy w tym roku zimowy wypad nie dobrałam sobie najlepszych butów i rękawiczek. Zwykle rękawiczki mam troszkę za duże i z jednym palcem, ale nie mogłam ich znaleźć, więc wzięłam takie dopasowane i 5-cio palcowe. Niezbyt dobry pomysł. Ręce w rękawiczkach powinny mieć trochę luzu, bo rozsądne jest poruszanie palcami podczas jazdy. Dodatkowym moim błędem było to, że w domu założyłam na nogi cieplejsze „Sketchers”, ale zapomniałam wrzucić do samochodu porządne zimowe buty na zmianę na rower. I gdyby Ola nie wzięła ze sobą dodatkowych ocieplaczy (tzw. „hot-packs”), nasza wycieczka szybko by się zakończyła. Te jednorazowe ogrzewające woreczki (bardzo popularne wśród narciarzy), które wrzuciłam sobie do butów i rękawic uratowały mnie i nasz wypad nie musiał skończyć się po 15-stu minach jazdy. Przyznaję, że jestem zmarzluchem i bez tych woreczków daleko bym nie dojechała. Dzięki „hot-pockets” tego dnia spędziłyśmy 4.5 godziny na niezapomnianej przejażdżce rowerowej.


Na naszą trasę obrałyśmy Green Bay Trail, która rozpoczyna się w Wilmette, IL i biegnie równolegle do torów kolejowych linii Metra na północ poprzez takie miejscowości jak Kenilworth, Winettka, Highland Park i Lake Bluff. Nasz wybór podyktowały dwa powody. Po pierwsze szukałyśmy trasy, która jest bliżej miasta i jest większe prawdopodobieństwo, że jest ładnie odśnieżona. Po drugie, chciałyśmy zimą dojechać do plaży nad jeziorem Michigan, a szlak GBT nie odbiega od niego dalej niż jedna milę.  Nasz wybór to był traf w 10-tkę. Większość tras rowerowych wokół Chicago tej niedzieli (po obfitych sobotnich opadach śniegu) nie była przejezdna. Tak jak zakładałyśmy, Green Bay Trail (ze względu na to, że jest trasą wielofunkcyjną i nie tylko służy do rekreacji, ale na co dzień jest uczęszczana przez mieszkańców okolic, aby dotrzeć do przystanków Metry) była wspaniale przygotowana do jazdy rowerem.  Ścieżka ta jest również dobrze utrzymana, bo podkreśla ona ekskluzywny charakter dzielnic, przez które przechodzi.


Kiedy o 10 rano dojechałyśmy samochodem na parking przy City Hall w Wilmette, zajęło nam 15 minut, aby wygramolić się na zewnątrz. Było zimno, ale po sprawdzeniu prognozy pogody, spodziewałam się, że słońce wyjdzie zza chmur niedługo i temperatura trochę podskoczy do góry. Trzeba też zaznaczyć tutaj, że kiedy nie ma deszczu i błota, a ziemia jest zmarznięta to są do doskonałe warunki dla rowerzystów. Trzeba tylko uważać na lód, który może kryć się pod śniegiem. Po ustawianiu się do zdjęcia, aby udokumentować początek naszej trasy opatuliłyśmy się w szaliki i ustaliłyśmy, że naszym celem jest przejechanie co najmniej 8 mil tego dnia (miłym zaskoczeniem było dla nas na koniec trasy odczytać na naszych licznikach o wiele, wiele więcej mil).


Rozpoczęłyśmy trasę w miejscowość Wilmette, która znajduje się 14 mil na północ od Chicago i jest ona uważana, za jedną z najlepszych miejsc, do wychowania dzieci w USA. Tutaj przeciętny dochów na rodzinę to $145,000 i każdy mijany przez nas dom był ładniejszy, większy i bardziej zadbany od poprzedniego. Najbardziej jednak znanym i obfotagrafowanym budynkiem w Wilmette jest Świątynia Baha (Bahá’í House of Worship for North America), która jest obecnie jedyną taką świątynią w USA i uznaną została przez Biuro Turystyki Illinois za jeden z „siedmiu cudów Illinois”. Dla ciekawostki dodam, że amerykański aktor Rainn Dietrich Wilson (który najbardziej jest znany nam ze swojej roli egoistycznego Dwight’a Schrute z telewizyjnego serialu komediowego „Office”) i jego rodzina są członkami wiary bahaitów i przenieśli się na stałe z Seattle w stanie Washington do Wilmette w Illinois, aby lepiej służyć w swoim kościele. Tutaj w Wilmette urodziło się,  wychowało i żyje wiele innych sławnych osobistości, jak np. aktor komediowy Bill Murray, wieloletni president Playboya (równocześnie córka jego założyciela) Christie Hefner, właściciel klubu baseballowego Chicago Cubs Thomas S. Ricketts,  czy nasz teraźniejszy burmistrz Chicago Rahm Emanuel. 


Ale nie tylko Wilmette może się chlubić sławnymi mieszkańcami. Wzdłuż trasy Green Bay Trail każda miejscowość może się szczycić znanymi ludźmi. Na przykład w Kenilworth, kolejnej miejscowości na naszej trasie, (uznawnej za najbardziej ekskluzywną miejscowość Midwestu, gdzie przeciętny dochód na rodzinę wynosi $250,000) zamieszkuje Christopher George Kennedy (syn Ethel i Robert F. Kennedy). Też tutaj znajduje się szkoła New Trier High School, rozsławiona na całe Stany przez filmy „The Breakfast Club”, „Sixteen Candles”, „Uncle Buck” czy „Home Alone” („Kevin sam w domu”). My jednak nie zatrzymywałyśmy się tutaj na dłużej, bo słońce ciągle było schowane za chmurami i temperatura powietrza nie podnosiła się do góry, więc trzeba było pedałować, aby było ciepło.


W Winnetka nie umiałam się jednak oprzeć pokusie, aby przy ulicy Pine, nie zboczyć z naszej trasy na moment,aby zrobić sobie zdjęcie przed domem znajdującym się pod adresem 671 Lincoln Avenue. To tutaj właśnie nakręcono większość scen do komedii filmowej „Home Alone”, którą oglądałam jako nastolatka jeszcze w Polsce, zanim poznałam Amerykę osobiście.  Oli nie musiałam namawiać na ten „skok w bok” z trasy, bo choć Green Bay Trail była ładnie przygotowana do jazdy rowerowej, to niektóre jej odcinnki są dość monotonne i po jakimś czasie robi się nudno tak jechać ciągle wzdłuż torów kolejowych ulokowanych w wąwozie.

Do znanych ludzi związanych w Winnetka można zaliczyć piosenkarke Ann Hamton Callaway (która znana jest z napisania i zaśpiewania piosenki do serialu „The Nanny” oraz pisania piosenek dla Barbry Streisand); twórcę i gospodarza programu „Phil Donahue Show”, które było pierwszym takim talk show z udziałem publiczności; aktorów Chalton Heston i Rock Hudson; oraz amerykańskiego polityka Donald Henry Rumsfeld, który zasłynął jako Sekretarzem Obrony USA.


Glencoe, ostatnia miejscowość na naszej trasie, też może pochwalić sie sławnymi ludźmi. Tutaj wychował się aktor Fred Savage, najbardziej znany z roli Kevina Arnolda z serialu „Cudowne lata” (The Wonder Years). Także tutaj mieszkał nieżyjący już Gene Siskel najbardziej znany amerykański krytyk filmowy. 



Nas jednak nie interesowały już żadne domy, czy filmy nakręcane w okolicy. W Glencoe przy ulicy Hazel, która prowadzi prosto do jeziora Michigan i plaży Glencoe Beach poczułyśmy „nadmorski klimat”. Tutaj porzuciłyśmy szlak GBT i udałysmy się na zasypną śniegiem plażę. W tym też czasie słońce powoli zaczęło wychodzić zza chmur. I choć zdawałyśmy sobie sprawę, że temperatura nie podskoczy do góry, w słońcu od razu przyjemniej robiło się orły na śniegu i nasze zdjęcia wychodziły lepiej. Na mnie plaża zimą zawsze robi niesamowicie wrażenie. O tej porze roku prawie nigdy nie ma tutaj ludzi i można bezkarnie pobawić się na plaży w śniegu jak dzieci (co zresztą obie z Olą od razu zrobiłyśmy).







Sesja fotograficzna na plaży w Glencoe dobiegła końca, ogrzewacze powoli przestawały działać i ciepła herbata w termosie się skończyła, więc trzeba było wracać do samochodu. Choć sił miałyśmy jeszcze dużo, postanowiłyśmy jednak nie przeholować, szczególnie że musiałyśmy wracać pod wiatr, który był coraz mocniejszy. A wiatr zimą potrafi być szczególnie dotkliwy i potrafi „wywiać” całe ciepło. Na szczęście oprócz mojej gafy z butami i rękawiczkami, obie byłyśmy odpowiednio ubrane na naszą jazdę i udało nam się wrócić do samochodu „ciepłe”.



Cieszę się, że Ola zdecydowała się wybrać ze mną na tę trasę, bo jest już chętna na dalsze wyprawy zimową porą. I choć obie wolimy ciepły klimat i jazdę w wysokich temperaturach, zgodnie stwierdziłyśmy, że zimą też da się jeździć z przyjemnością i z satysfakcją. Trzeba się tylko dobrze do tego przygotować.  A po powrocie należy rower zabezpieczyć tak, aby nie zardzewiał. Sól i woda działają nie tylko na buty i auta, ale też na rowery destrukcyjnie. Jeśli komuś szkoda dobrego i drogiego sprzętu na warunki zimowe, to warto zakupić tańszy rower, którego nie szkoda. Niektórzy też modyfikją swoje rowery, poprzez założenie specjalnych opon z kolcami. Pamiętać jednak trzeba, że kolce cudów nie zdziałają i owszem przydadzą się w jeździe po lodzie, ale przecież tak naprawdę nikt po nim specjalnie  nie jeździ. Zazwyczaj mamy do czynienia z ubitym śniegiem, z którym poradzą sobie całkiem nieźle zwykłe opony.


Tak więc dosyć wymówek i argumentów przeciwko jeździe zimą. Nie trzymają się one kupy. Jeśli są jakieś dodatkowe powody, dla których nie wsiadacie na rower zimą, to proszę podzielcie sie z nami. Zapraszamy na nasza stronę, do naszego blogu (http://polkacircle.blogspot.com/) i na wspólną przejażdżkę z Polka Circle.


Anna Grochowska

Polka Circle Bicycle Club.

Thursday, October 31, 2013

2013-07-21 Polka Circle odwiedza South Bend i Notre Dame w Indianie


W jedną z niedziel lipcowych Polka Circle postanowiła wybrać sie do Indiany, aby poznać trasę rowerową w miejscowości South Bend wzdluż rzeki St. Joseph. Riverside Trail nie jest długą trasą, ale wybrałyśmy ją, aby mieć jeszcze czas na zwiedzanie tutejszego katolickiego uniwersytetu Notre Dame, którego absolwentami są takie słynne osobowiści jak była Sekretarz Stanu Condoleezza Rice, prowadzący słynne „talk shows” Phil Donahue i Regis Philbin czy świetnie sprzedający się nowelista Nicholas Sparks (autor  „Notebook” czy „Message in the Bottle”). Tego dnia Polka Circle reprezentowana była przez Dorotke i mnie.


Autostrada I-90 prowadzi prosto z Chicago do South Bend i zajęło nam tylko 1.5 godziny jazdy samochodem, aby tam dotrzeć. Gorzej było ze znalezieniem przy samej trasie rowerowej parkingu na nasze autko. Po pół godzinie kręcenia się w kółko wytropiłyśmy parking... ale tylko przy Starbucks Coffee. Postanowiłyśmy więc zrobić przerwę na poranną kawusie.  I dobrze nam to zrobiło. Umysły nam się obudziły i zaczęłyśmy ostrzej myśleć. Patrząc wtedy na mapę udało nam się wypatrzeć miejsce parkingowe, znajdujące się blisko obranego szlaku. Ruszyłyśmy w dalszą drogę. 


Na parkingu szybko ściągnełyśmy rowery z wieszaka samochodowego i chwilę później pędziłyśmy ścieżką wzdłuż malowniczej rzeki w stronę miasteczka uniwersyteckiego. Trasa nasza biegła nie tylko wzdłuż rzeki, ale też obok jezdni, po drugiej stronie mijałyśmy senne dzielnice tego nigdyś bardzo ruchliwego miasta. South Bend choć jest młodym miastem ma bardzo bogatą i interesujacą historię. 


Sama nazwa miasta South Bend (Południowy Zakręt) wywodzi się od wysuniętego najbardziej na południe zakrętu rzeki St. Joseph, która była głównym powodem popularności tego obszaru w pierwszej połowie 19-tego wieku, gdyż tutaj znajdowała się najkrótsza droga lądowa do rzeki Kankakee. Doprowadzenie tutaj torów kolejowych w 1852 roku zapoczątkowało rozwój lokalnego przemysłu ciężkiego. South Bend zyskał sławę międzynarodową dzięki trzem braciom Studebaker, wybierającym sobie tę miejscowość też w 1852 roku na siedzibę swojej firmy „Studebaker”, która w krótkim czasie stała się największym na świecie producentem zaprzęgów konnych, uprzęży, wozów, karet, a później odniosła sukces jako producent słynnych samochodów lat 20-tych, 30-tych i 40-tych. Inne dwie znane korporacje, które były siłą napędową gospodarki South Bend do połowy XX-tego wieku to fabryka produkująca maszyny do szycia „Singer” i największy producent w Stanach Zjednoczonych innowacyjnych pługów „Oliver”. Kolejna firma „Bendix” choć mało znana Polakom, w Stanach Zjednoczonych zasłynęła  z produkcji pralek, telewizorów, komputerów, samochodów i samolotów. South Bend został wybrany przez Bendix przede wszystkim dlatego, że był na linii kolejowej w połowie drogi między Chicago i Detroit, które były najważniejszymi ośrodkami produkcji samochodów w Stanach Zjednoczonych w tamtych czasach. Jednak po II wojnie światowej South Bend nie uniknął trudności ekonomicznych i powoli, zaczynając od firmy Studebaker, kolejne wielkie korporacje zamykały swoje zakłady w mieście. Jest to nadal widoczne w opuszczonych, a nie zburzonych budynkach przemysłowych na terenie całego South Bend, które co jakiś czas mijałyśmy po drodze. 


Pomimo, że od lat 60-tych XX-tego wieku gospodarkę miasta zaczęły ponownie napędzać małe korporacje, szkolnictwo (np. Notre Dame University) i opieka zdrowotna (szpitale i domy starców), to już South Bend nie powrócił do poziomu dobrobytu lat przedwojennych. Aby dokładniej przyglądnąć się historii tego miasta i odczuć przepych epoki minionej polecam wszystkim odwiedzić w centrum miasta Studebaker National Museum, które posiada ogromną kolekcje zaprzęgów, karoc i samochodów Studebaker wyprodukowanych przez tę firmę w ciągu jej 150 lat istnienia. Niewątpliwie South Bend rozwinęło się dzieki Studebaker i zeszło na drugi tor po upadku tej firmy, aby więc poznać miasto, trzeba znać historię Studebaker i dlatego tutaj rekomenduję początek zwiedzania. Odkąd zaczęto dostarczać wojsku unijnemu zaprzęgów konnych na potrzeby  amerykańskiej Wojny Domowej w latach 1861-65 firma Studebaker wywalczyła sobie godną do pozazdroszczenia reputację jakości i niezawodności. O solidne zaprzegi i karoce Studebaker zabiegali wszyscy. W jednej z sal muzealnych znajdują się wyprodukowane przez braci Studebaker powozy czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych: Lincolna, McKinleya, Harrisona i Granta. Prezydent Abraham Lincoln jechał swoim Studebacker do teatru w dzień swojej śmierci. Po wybuchu I wojny światowej w czasie wojny firma przeszła na produkcję wozów wojskowych na zamówienie zarówno rządu brytyjskiego jak i francuskiego i rosyjskiego. W latach międzywojennych korporacja Studebaker skupiła się na produkcji samochodów i zainicjowała wiele nowych styli tych pojazdów napędzanych benzyną. Na model „Prezydent” nie szczędzono wydatków, aby uczynić go najlepszym samochodem na amerykańskich drogach. Samochody te produkowane w latach 1928-1942 ustanawiały rekordy prędkości, z których część była niepobita przez następne 35 lat. Ostatnim sukcesem firmy były produkowane podczas II wojny światowej na masową skalę modele „Studebaker US6” (ten na zdjęciu poniżej pochodzi z kolekcji w Łańcucie) i „M29 Weasel”.  

 

Wracając do naszej rowerowej przejażdżki warto wspomnieć, że temperatura tego dnia była bardzo wysoka, bo aż 86⁰F. Zatrzymywałyśmy się co kilka minut, aby "nawodnić się” i przez chwilę w cieniu drzew udawać, że jest nam chłodniej. Wzdłuż rzeki zainstalowanych było kilka fontann z wodą pitną, ale jak szlak się skończył przy moście, gdzie skręciłyśmy w Bulwar Angeli (Angela Blvd), tam przy jezdni już nie było żadnych takich luksusów. Bulwar ten znajduje się na granicy South Bend i Notre Dame i jest on bardzo ruchliwą jezdnią, której ze względu na bezpieczeństwo nie polecam innym rowerzystom. Ja sama wjechałam na nieuczęszczany przez przechodniów chodnik, bo uważałam, że jezdnia była zbyt wąska, aby dzielić ją z omijającymi nas samochodami. Ta droga wzdłuż ulicy Angela, była chyba najbardziej wyczerpującym odcinkiem naszej całej trasy tego dnia. Bo nie tylko było niebezpiecznie ze względu na samochody i zarośnięty, często nierówny chodnik, ale dodatkowo trzeba było jechać cały czas pod stromą górę. Pocieszał mnie tylko fakt, że z powrotem będziemy miały w dół. 


Dopiero po 1.5 mili bulwar doprowadził nas do głównej bramy wjazdowej, aby wjechać do miasteczka uniwersyteckiego. Założony w 1842 roku katolicki uniwersytet Notre Dame (właściwie:  The University of Notre Dame du Lac), zaskoczył mnie swoim rozmachem urbanistycznym i różnorodnością architektury wokół kampusu. Dobrze, że miałyśmy rowery, bo na terenie uniwersytetu ruch samochodowy jest ograniczony do minimum, a odległości pomiędzy budynkami są tak ogromne i przytłaczające, że na piechotę pewnie nie chciałoby się nam ich zwiedzać. Żałuję też, że na wjeździe nie było żadnych znaków informujących o tym , że jest tu Eck Visitor Center, centrum informacyjne dla turystów (być może są takowe i widoczne są one dla turystów przyjeżdżających samochodami, ale dla rowerzystów nie były one dostrzegalne i niestety my tam nie dotarłyśmy). 


Miasteczko uniweryteckie tego dnia było wyludnione. Nie tylko dlatego, że była to niedziela, ale również dlatego, że był to bardzo gorący dzień lipcowy, kiedy większość studentów i wykładowców zwykle wyjeżdża na wakacje, lub chowa się przed skwarem w akademikach. Ruch był znikomy i nie za bardzo wiedziałyśmy czy budynki będą pootwierane i czy uda nam się coś zwiedzić od środka. Martwiłam się też o wyczerpane zasoby wody pitnej i dostęp do toalet. Niezbyt przygotowane do zwiedzania i nieświadome gdzie najpierw skierować nasze kierownice,  na ślepo i na instynkt udałyśmy się do dużego współczesnego budynku, z interesującym wzorem na dachu (póżniej zidentifikowanego przez nas jako: DeBartolo Performing Art Center or DPAC). Widać było, że jedynie tam jacyś ludzie się kręcą i miałyśmy nadzieję, że nas wpuszczą i uda nam się tam wypełnić nasze bidony zchłodzoną wodą. I miałyśmy racje. Bez problemu dostałyśmy się do środka i ku naszej uciesze nie tylko zaoptrzyłyśmy się w wodę i skorzystałyśmy z pachnących restrooms, ale dodatkowo zaopatrzyłyśmy się w bezpłątne mapki całego kampusu uniwersyteckiego, które były dogodnie umieszczone przy wyjściu dla takich jak my zagubionych turystów. 
Te mapki ułatwiły nam sprawę wytypowania najbardziej interesujących dla nas obiektów i  w ustaleniu kolejności zwiedzania. Niestety nie było to jednak takie proste, jakbyśmy sobie tego życzyły. Mapy te były wydrukowane w dość małej skali i nie uwzględniały one robót budowlanych i drogowych  przeprowadzanych w tym czasie na większej części uniwersyteckich obiektów i dróg do nich doprowadzających. 



Po uzgodnieniu trasy naszej wycieczki okazało się, że każda z nas wie dodatkowo coś o Notre Dame czego druga nie wie. Dorotka, jako zagorzała fanka amerykańskiego futbolu oświeciła mnie wiedzą na temat wieloletnich tradycji i historii tutejszej drużyny futbolowej Fighting Irish. Ja natomiast uświadomiłam Dorotkę, że w Notre Dame mieści się Snite Museum of Art, które uważane jest za jedno z najlepszych uniwersyteckich muzeów sztuki w Ameryce. 



Najpierw udałyśmy się w stronę słynnego stadionu Notre Dame, otwartego w 1930 roku, a który był niedalego DPAC. Jak przypuszczałyśmy był on zamknięty i prawe z każdej strony otoczony robotami drogowymi i wysokimi płotami, tak że mój plan udania się do umieszczonego obok Snite muzeum musiłyśmy zmienić, bo nie mogłyśmy znaleźć do niego dojścia. Normalnie zrezygnowałabym z poszukiwań, ale byłam przekonana, że podczas przebudowy i prac konserwatorskich muzeum miało być otwarte w normalnych godzinach pracy.
Dorotka przyznała się, że w przeszłości udało jej się wcześniej być na meczu futbolowym na stadionie Notre Dame, i choć było to już dość dawno i wtedy nie zwiedzała reszty uniwersytetu, jej wiedza o  historii tutejszego futbolu bardzo się nam przydała. W skrócie: Fighting Irish, znani na całe Stany Zjednoczone mają wiele osiągnięć i już od roku 1887 w swojej grupie futbolowej utrzymują się w ścisłej czołówce i przyciągają na swoje mecze setki tysięcy ludzi. Drużynę tę i samą szkołę Notre Dame rozsławił dodatkowo film nakręcony w 1940 roku („Knute Rockne, All American”) na podstawie historii słynnego trenera Knute Rockne (grany przez Pat O’Brien) i legendarnego futbolisty George’a Gipp odegranego przez Ronalda Reagan’a, (którego pseudonim „Gipper” wywodzi się właśnie z tej roli). Teraz wiem, że muszę obejrzeć ten film, aby lepiej zrozumieć przeciętnego Amerykanina, ponieważ sceny z tego filmu znane są ludziom powszechnie i dość często są one parodiowane w innych filmach. Natomiast użyty w fimie uniwersytecki Marsz Zwycięski („Notre Dame Victory March”) w Stanach Zjednoczonych został okrzyknięty najwspanialszą „pieśnią walki” wszechczasów. 


Granitowa mozaika umieszczona na froncie wysokiego budynku bilbioteki uniwersyteckiej (Hesburgh Library), a wybudowanego dokładnie na osi stadionu jest widoczna z jego trybun prawie z każdego miejsca, i znana jest na całym świecie jako „Touchdown Jesus”, ponieważ wyglada tak jakby Jezus pokazywał znak „touchdown” (wzniesione do góry ręce, co w futbolu amerykańskim mniej-więcej oznacza to co w piłce nożnej „gol”). Musiałyśmy koniecznie podjechać do „słynnego” Jezusa i zrobić sobie kilka pomiątkowych zdjęć. Przy okazji odkryłyśmy, że bibiolteka jest otwarta i w środku panował przyjemny chłód. Tam też znalazłyśmy miejsce na lunch w „Au Bon Pain” i czas na relaks.  


Robiło się coraz goręcej, a ja nie chciałam dać za wygraną i ciągle byłam pewna, że uda mi sie wyszukać dojścia do muzeum między pozagradzanymi drogami. Jednak po drugiej nieudanej próbie musiałam się poddać, aby nie tracić naszego cennego czasu i aby nie wykończyć Dorotki piekącym słońcem i moimi ambicjami. Kolejny budynek, który postanowiłyśmy odwiedzić, przyciągnął nasz zwrok swoją górującą nad całym uniwersytetem złotą kopułą i posągiem Matki Boskiej umieszczonej na jej szczycie. Okazało się jednak, że to nie jest żadna świątynia, tylko budynek administracyjny. Dopiero obok tego „rektoratu” zwanego „The Golden Dome” znalazłyśmy Bazylikę Najświętszego Serca („Basilica of the Scared Heart”), którą trzeba było zwiedzić. Warta polecenia jest też znajdująca się za bazyliką replica groty Maryjnej w Lourdes we Francji, gdzie warto przystanąć i choć na moment zagłębić się w modlitwie.






Za bazyliką i grotą rozpościerał się bardzo malowniczy widok na dwa jeziora: Św. Marii i Św. Józefa. Nie mogłyśmy się oprzeć i skierowałyśmy nasze rowery w tamtą stronę, aby objechać chociaż jedno z nich dookołą.  Po zregenerowaniu sił nad brzegiem wodnym udało mi się namówić Dorotkę na kolejną i ostatnią już próbę odnalezienia wejścia do Snite Art Museum. Z tej strony kampusu dość szybko zlokalizowałam budynek gdzie miało sie mieścić muzeum i udało nam się nawet do niego wejść bocznym wejściem. Zamiast muzeum jednak znalazłyśmy tam sale wykładowe i małą galerię. Myślałam, że się rozpłaczę. Budynek był włąściwy, ale muzeum zapadło się gdzieś pod ziemie. Cały budynek był zamknięty na trzy spusty (z wyjątkiem tego bocznego wejścia, które ktoś widocznie zapomniał zamknąć), i oprócz mnie i Dorotki nie było tu żywej duszy. Zrezygnowane wyszłyśmy na zewnątrz, gdzie upał sięgnął zenitu i powoli szukałyśmy drogi powrotnej do naszego parkingu. W wolnym tępie manewrowałyśmy rowerami  pomiędzy wysokimi płotami odgradzającymi roboty drogowe od przejść dla pieszych. Nagle niespodziewanie stanęłyśmy przed głównego wejściem do Snite Art Museum, które ciągle było otwarte. Okazało się, że muzeum przylegało do budynku, do którego środka dostałyśmy się wcześniej, ale było całkowicie odseparowane od sal wykładowych  i miało całkiem oddzielne wejście, które prawie w całości  osłonięte było tymczasowymi siatkami i płachtami ochraniającymi przed kurzem i robotami remontowymi. Dziwię się, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, aby powywieszać kierunkowskazy i strzałki dla niewtajemniczonych w „lokalne labirynty” turystów, aby ułatwić im dostęp do muzeum. 



Mimo wszystko warto było pomęczyć się szukaniem tej perełki muzealnej. Żałowałam tylko jednego, że nie miałyśmy więcej czasu, aby to muzeum porządnie zwiedzić. Tzn. zostało nam na tę wizytę tylko 30 minut, ale to było na prawdę niewiele, zważywszy na to co mają tutaj do zaoferowania. Nie mogłyśmy jednak przedłużać naszego pobytu, bo czekała nas jeszcze droga powrotna rowerem do samochodu i potem autem do Chicago. Muszę przyznać, że prawie przebiegłyśmy te 3 piętra muzealne, gdzie reprezentowanych jest wiele kultur i okresów światowej historii sztuki. Trzeba będzię przyjechać ponownie na szczegółowe zwiedzanie muzeum, bo zbiory tutejsze obejmują liczne i wyjątkowej wartości eksponaty, jak szkice Rembrandta, sztukę francuską 19-tego wieku, fotografię europiejską 19-tego wieku, rzeźby, sztukę dekoracyjną 18-tego wieku, sztukę Olmeków i Mezoameryki, sztukę 20-tego wieku oraz sztukę Indiańską. Opuszczałam muzeum ze wstydem przed muzealnymi stróżami i przewodnikami, bo czułam, że poprzez brak czasu na kontemplacje tutejszych zbiorów nie oddałam mu należnej czci.  




Pedałując ulicami South Bend w drodze powrotnej na parking udało nam się uniknąć jakichkolwek niespodzianek i jeszcze przed zachodem słońca wystartowałyśmy do Chicago. Po dwóch godzinach, szczęśliwe, w przytulnym mieszkaniu Dorotki, oblewałyśmy szampanem kolejną udaną wycieczkę rowerową Polka Circle Bicycle Club oraz snułyśmy plany na kolejne niedzielne wyprawy. Jedno było pewne: Polka Circle będzie musiała wrócić do South Bend w Indianie, bo jeszcze dużo mamy tam do odkrycia i nadrobienia. 


Anna Grochowska
Polka Circle Bicycle Club

www.facebook.com/PolkaCircle
polkacircle@gmail.com