Friday, August 23, 2013

2013-08-18 POLKA CIRCLE jedzie na Południe

Jak każda przeciętna mieszkanka północnej części Chicago nie wychylam swojego nosa zbyt często na południową stronę miasta. Południe tzn. wszystkie dzielnice poniżej umownej linii przecinającej Chicago na pół (wzdłuż Madison Street) są dla mnie prawie enigmą i kojarzą mi się z niebezpieczeństwem.  Bo już w dniu mojego przyjazdu do Chicago, otrzymałam instrukcje od rodziny i znajomych, aby trzymać się z dala od tej części miasta.  Tłumaczono mi, że poruszanie się na piechotę i używanie publicznego transportu jest bezpieczne tylko na Północy. Nawet samochodem odradzano mi wypuszczać się w tamte południowe strony, chyba że: koniecznie już muszę, nie ma innego wyjścia, i tylko pod warunkiem,  że zrobię to w ciągu dnia i będę w towarzystwie mężczyzny. Ten bardzo uproszczony opis Chicago, jest tak naprawdę niesprawiedliwy, bo mamy i na północy niebezpieczne dzielnice i na południu piękne okolice, gdzie gangi nie terroryzują mieszkańców. Ale gdzieś głęboko w podświadomości ten streotyp został u mnie zakodowany , tak że kiedy wybierałam szkoły, miejsce zamieszkania, prace czy nawet sklepy to nigdy nie wpadło mi do głowy, by szukać tego na Południu.


I tak też było z wyborem tras rowerowych. Dotychczas nasz klub rowerowy Polka Circle nie wybierał się na południe Chicago. Nigdy nawet przez myśl nie przeszło nam, by zaproponować trasy w tamte strony. Nigdy, aż do dnia kiedy uświadomiliśmy sobie, że może jednak trzeba dać szanse Południowi. Po przeglądnięciu mapy wybór na miejsce spotkania i rozpoczęcia naszej pierwszej wyprawy padł na Calumet Park Beach.
Przyznam się, że jechałam samochodem w tamtą stronę z duszą na ramieniu. Po pierwsze obawiałam się, że obrane przez nas miejce parkingu nie będzie bezpieczne. Po drugie uświadomiłam sobie, że w ten dzień nad jeziorem Michigan są pokazy akrobatyczne samolotów w ramach Air & Water Show i nawet jeśli w miarę pewnie będziemy się czuć w tej okolicy to i tak parkingi wzdłuż jeziora będą zapchane po brzegi. Mile byłam zaskoczona, kiedy zajechałam na parking. Moje obawy natychmiast poszły w zapomnienie. Calumet Park okazał się bardzo przyjemnym miejscem. I jaki wspaniały widok na jezioro! Nie trzeba było wychodzić z samochodu, aby podziwiać piękno jeziora Michigan. Ale kto by siedział w samochodzie, kiedy jest tak pięknie nad wodą?!  I choć w oddali nad linią brzegową widać było kominy różnych fabryk w stanie Indiana, to ten niecodzienny dla mnie widok bardzo mi sie spodobał. Dodatkowo nie tylko udało mi się zaparkować przy samym  jeziorze, ale również obok zarezerwowałam miejsce dla znajomych.


Do naszej wyprawy rowerowej...na „linię startową” przybyło nas troje. Ja, Aleksandra i Marcin. Wystartowaliśmy (po „sesji zdjęciowej” na tle jeziora i fabryk) o godzinie 3 po południu. Wiedzieliśmy, że szlak Burnham Greenway zaczyna się gdzieś blisko parku, ale nie było to dokładnie oznakowane. Przy pomocy naszych „mądrych” telefonów i dostępu do map internetowych udało nam się namierzyć parking i dokładny początek trasy u zbiegu ulic S. Ewing i S. Indianapolis, gdzie dominuje nad okolicą płatna autostrada Chicago Skyway oraz zielony czołg pamiętający jeszcze II wojnę światową. Nie polecam nikomu zostawiać swojego samochodu na tym odosobnionym od świata parkingu. Lepiej zaparkować w Calumet Park tak ja my to zrobiliśmy.


Po kolejnej „sesji zdjęciowej” przy czołgu zaczęła się prawdziwa jazda. I mówiąc tutaj „prawdziwa” mam na myśli to, że Ola i Marcin nadali tępo prawie 30 mil na godzinę, a ja z tyłu za nimi z przysłowiowym „językiem na brodzie” próbowała do końca trasy dotrzymać im tępa. Wymyślałam różne sposoby, aby co jakiś czas reszta wycieczki chociaż na chwilę się zatrzymała i dała mi odpocząć. A to zdjęcia przy nazwie trasy, a to zdjęcia przy kwiatkach, a to zdjęcia przy stawie, a to przerwa na „dowadnianie”.  Każdy powód był dobry, byleby tylko nie przyznać się, że nie mogę za nimi nadążyć. No bo nigdy się tak jeszcze nie przydarzyło, abym była ciągle na końcu...A trasa była całkiem dobra. Nie mogłam zwalić winy na złą powierzchnie, dziury w asfalcie, porozbijane butelki czy gangi huliganów. Oprócz tego, że nie wszędzie była to trasa dobrze oznaczona, zwłaszcza kiedy na kilka mil się przerwała i trzeba było jechać ulicami, to niewiele się ona różniła od tras północnych. No może tutaj częściej mapy były zamalowane farbą przez jakiś wandali, ale poza tym reszta wyglądała normalnie.



Do naszego miejsca docelowego jakie sobie obraliśmy, klasztor polskich Karmelitów Bosych w Munster, w stanie Indiana (Carmelite Fathers),  dotarliśmy około godziny 5 wieczorem. Tutaj w parku wśród grot i kapliczek nasi Górale powoli składali stoły i krzesła po kończącym się pikniku z okazj odpustu Matki Bożej Ludźmierskiej – Królowej Podhala. Dowiedzieliśmy się też, że przed główną Grotą Matki Boskiej o 12-tej w południe celebrował Msze świętą Ks. Bp. Andrzej Wypych. A tydzień wcześniej w tym właśnie miejscu  zakończył się pierwszy dzień corocznej dwudniowej pieszej pielgrzymki do Merrillville w Indianie i pielgrzymi (około 6 tysięcy) nocowali pod namiotami w klasztornym parku.



Jeśli chodzi o historię polskich Karmelitów Bosych w Stanach Zjednoczonych to nie jest to długa historia. W USA znależli się oni dopiero po II wojnie światowej w 1949 roku, a w samym Munster  w 1952. Cała ta ich historia na ziemi amerykańskiej jest detalicznie opisana na stronie internetowej www.carmelitefathers.com . I choć to zaledwie 60-cio letnia historia, ale klasztor w Munster jest już zaliczany do miejsc wartych zobaczenia i znalazł się w przewodnikach turystycznych. A wszystko to dlatego, że jeden z ojców zaproponował wybudowanie Groty Matki Boskiej z ołtarzem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Później na szczycie piętra groty urządzono kaplicę Matki Boskiej Częstochowskiej. A po założeniu parku i zbudowaniu w nim Drogi Krzyżowej z Kalwarią oraz umieszczeniu w nim posągu Matki Boskiej Szkaplerznej i posągu bł. Maksymiliana Kolbego Munster stało się bardzo popularnym miejscem.




W klasztorze zrobiliśmy sobie przerwe prawie godzinną. Odwiedziliśmy kościół, zwiedziliśmy park i groty, ale także trzeba było znaleźć toalety i wodę pitną. Wprawdzie można było jeszcze kupić Pepsi i polskie piwo od Góralek (z czego Marcin bez wahania skorzystał), ale wody butelkowanej dla spragnionych rowerzystek nie było.  Na szczeście w Domu Pielgrzyma był bardzo czysty Ladies Room, a w jednym z korytarzy  przykościelnych znalazłyśmy „fontanne” z wodą do picia. Po napełnieniu butelek zorientowaliśmy się, że już jest 6 wieczorem i trzeba pędzić spowrotem do Chicago, do stanu Illinois.




W drodze powrotnej zaczęłam w myślach panikować. Czy ja (bo Ola i Marcin zginęli mi dawno z horyzontu) na pewno przed zmrokiem zdążę dotrzeć do naszych samochodów? Przecież tutaj w Stanach po zmroku zamykają publiczne parki i firmy odholowujące bezpańskie samochody każą sobie płacić fortuny za ich wykupienie. Drugi powód do paniki to strach przed jazdą o zmierzchu ulicą szybkiego ruchu jaką jest I-41 i to bez kasku i bez świateł. Nie byłam przygotowana do takiej jazdy. Ale kiedy Marcin rzucił hasło powrotu ulicami ( nie tym samym szlakiem), co miało nam skrócić drogę powrotną o kilka mil, bez problemu dałam się namówić, bo pomysł miał sens. Naszym celem było dotarcie do parkingu przed zmrokiem. Nie zdawałam sobie tylko sprawy, że te ulice to będą szerokie jak autostrady, z bardzo szybkim czteropasmowym ruchem kołowym i z bardzo wąskim lub całkiem bez pobocza lub chodnika. Dla mnie przyjemność jeżdżenia na rowerze jest wtedy kiedy jestem na łonie natury, wśród drzew, łąk i jezior, oraz w blasku słońca. Jazda po tych betonowych ulicach, wśród spalin samochodowych i trąbiących ciężarówek, które mnie ledwie widzą, to nie raj...to było piekło. Na szczęście po 3.5 milach takiej jazdy po Ridge Road w Munster i Calumet Avenue w miejscowości Hammond (w Indianie) Marcin znalazł przy Conkey Park inna rowerową trasę Erie Lackawanna Trail.  Moje panikowanie ograniczyło się do nadążenia za peletonem, bo co wyciągnęłąm aparat fotograficzny, aby zrobić zdjęcia moim towarzyszom wycieczki lub ciekawym obiektom, które po drodze mijaliśmy, to Ola i Marcin znikali mi z oczu.




Trasa Erie Lackawanna skończyła się kiedy przekroczyliśmy granicę ze stanem Illinois. Ponownie ulicamy, ale już bocznymi, pędziliśmy w stronę Chicago. Było po 7-mej wieczorem kiedy dotarliśmy do kolejnego szlaku rowerowego przebiegającego przez park imienia Williama W. Powers (przy jeziorze Wolf).  Niestety, choć było ciągle widno, park i trasa były już od 7 wieczorem zamknięta na kłódke. Myśląc impulsywnie (po polsku), chcieliśmy przekładać rowery przez bramę, aby jechać dalej. Ja byłam gotowa przerzucić mojego Treka pierwsza, bo za wszelką cenę chciałam uniknąć niebezpiecznej jazdy ulicami. Na szczęście Ola  przywołała mnie do porządku i udało się tego dnia nie złamać prawa i uniknąć mandatów.




Na ostatnie 4 mile naszej wycieczki  udało nam się odszukać szlak Burnham Greenway i w spokojnym tępie dojechać szczęśliwie i cało do parkingu w Calumet Park. Dopiero na samym parkingu, już niedaleko własnego autka, próbując brawurowo podskoczyć na wysoki krawężnik, nie utrzymałam balansu i na oczach conajmniej czterech rodzin piknikujących na trawce, wyrżnęłam w asfalt. Sama śmiałam się z siebie na głos, bo czułam, że oprócz urażonej dumy nic mi się poważnego nie stało. Musiałam jednak  wyglądać żałośnie, bo Ola z poważną miną zawróciła po mnie i zaczęła troskliwie stawiać mnie na nogi.


Najważniejsze jednak było to, że nikt naszych autek nie odholował w nieznane. Podrapane ręce to pestka, a brak wozu byłby dla mnie katastrofą. Bo nie dość, że zostawiłam niechcący własne dokumenty w samochodzie to i tak nie miałabym siły zgadywać dokąd on został wywieziony i gdzie go można wykupić.  Wjeżdżając do parku przez moment myślałam, że policja „aresztuje” nasze pojazdy na naszych oczach, ale jak podjechaliśmy bliżej to wyjaśniło się, że obok naszego parkingu stał maszt z flagą amerykąńska i na wieczór honorowa warta na migających światłach ściągłą ją w dół. Przez chwilę zastanawiałam się, kto nas zakapował i jak oni odkryli alkohol w naszych bagażnikach. Ale na szczęście był to fałszywy alarm.


Nasza 31.5 milowa trasa: z Calumet Park do Munster, IN i z powrotem.


Okazało się także, że Calumet Park jest zamykany dopiero o 11-tej wieczorem, więc zostały nam całe 2 godziny, aby rozłożyć się na kocu, na trawce, pod gwiaździstym niebem i uczcić nasz pierwszy wypad na południe Chicago tradycyjną lampką szampana, który schłodzony czekał na nasz powrót w „kulerze”.  Gdyby nie zamykali parku na noc na pewno dłużej trwałyby nasze dyskusje na temat Południa. Jedno jest jednak pewne Polka Circle na pewno tutaj wróci, aby poznać kolejne trasy. (18 sierpień 2013)


     Anna Grochowska
     Polka Circle