Friday, October 11, 2013

2013-10-06 Polka Circle jedzie do Galeny, IL i Dubuque, IA

Być może jest gdzieś w Illinois bardziej urocze miejsce na powitanie jesieni niż Galena, ale ja jeszcze takiego nie znalazłam.  W tej miejscowości rzadkie połączenie historii i geografii sprawia, że Galena jest jedyna w swoim rodzaju. Naturalne piękno otaczajacego krajobrazu jest wystarczającym powodem, aby ją odwiedzić. Dodatkowym powodem dla nas było zaproszenie od Magdy na jesienną sesję zdjęciową na tutejszą farmę Country View Home.  Więc nie było nad czym się zastanawiać. Wszystkie inne planowane trasy zostały odłożone na późnieje i na Facebook Polka Circle ogłosiła plan kolejnej niedzielnej wycieczki rowerowej do Galeny. Wielu członków wyraziło chęć uczestnictwa w tej wyprawie, ale w dzień wyjazdu okazało się, że 3-godzinny dojazd samochodem ich odstraszył.  Dla Oli i mnie taka odległość to pestka i wybrałyśmy się w trasę same.



W Illinois, cały tydzień poprzedzający naszą wyprawę, dni były deszczowe, ale temperatury utrzymywały się powyżej 70 stopni Ferenheita. Niedzielny poranek w Galenie był zaskakująco chłodny, bo temperatura spadła do 44 stopni. Na szczęście do naszej sesji słońca nam nie zabrakło. Okolice domu wiejskiego Country View Home, okazało się bardzo atrakcyjnym i właściwie idealnym miejscem  na nasze fotki.  Polecam ten „farmhouse” do wynajęcia nie tylko dlatego, że jest on własnością  jednego z naszych rodaków, ale też dlatego, że jest położony tylko 5 mil od ulicy Main w Galenie w naturalnym otoczeniu ponad 80 hektarów pięknych krajobrazów i zapewnia gościom całkowitą prywatność.



Z Magdą i jej pięcioma psami załadowałyśmy się na wóz podstawiony dla nas gratis dzięki uprzejmości właściciela domu i udaliśmy się w plener. Lasy i pola były jeszcze bardzo zielone. Tylko niska temperatura i gdzieniegdzie przyczerwienione liście na drzewach mówiły o nadchodzącej jesieni. Bo to dopiero na połowę października przypada w tych okolicach „szczyt” kolorów jesieni.  Po godzinie jazdy „na sianie”  i po uwiecznieniu się na zdjęciach (na tle lasów, na tle wozu, z kierowcą, z psami , w zbożu i na łące), nadszedł czas, aby pożegnać  się z pupilkami „Chicago Dog Academy” i  szukać trasy rowerowej.







Pech chciał,że Internet na moim telefonie w tej głuszy nie działał. Właściwie to i telefon nie działał. Bez telefonu i internetu nie wiedziałyśmy, gdzie szukać naszej trasy. Aby zaopatrzyć się w odpowiednie mapki, namówiłam Olę na wizytę w informacji turystycznej w centrum Galeny. Było już południe i w czasie „lunchu”, szczególnie w najbardziej popularnym wśród turystów miesiącu jakim jest październik, w niedziele było krucho ze znalezieniem parkingu przy ulicy Main („Głównej). O tej godzinie w Galenie zaczyna się „inwazja” turystów. Nie tylko brak miejsc parkingowych, ale też miejsc w lepszych restauracjach. Było ciągle słonecznie, ale zimno. Myślalam już tylko o gorącej herbatce albo zupie. 


Budynek po lewej stronie z dwonnicą to zabytkowa straż pożarna (z wozem w środku)


Na rogu ulic Main i Green udało nam się znaleźć miejsce na lunch w przesiąkniętym historią hotelu DeSoto House.  To miejsce szczyci się tytułem najstarszego hotelu w naszym stanie. Otwarty w 1855 roku działa z sukcesem do dnia dzisiejszego. W swojej długoletniej historii DeSoto gościł wielu ważnych i wpływowych osobistości, takich jak Theodorea Roosevelta, Abrahama Lincolna czy poetę Ralpha Waldo Emersona. Ogólnokrajową uwagę hotel DeSoto zyskał kiedy założył tu swój sztab kampanii prezydenckiej Ulysses S. Grant (wybrany później 18-tym prezydentem Stanów Zjednoczonych).



Po herbatce i smacznej kanapce zwiedziłyśmy interesujące wystawy-gabloty w hotelowych korytarzach dotyczące bogatej historii DeSoto House. Dodatkowo jednak opłaca się zajrzeć po więcej informacji oraz darmowe broszurki i mapy, do Old Market House Welcome Center (5 minut od hotelu), gdzie również mieści się małe (nieodpłątne) muzeum historii całej Galeny i okolic. Po przeglądnięciu (i zapakowaniu w torbę) tych licznych materiałów doczytałam się, że rozwój Galeny związany był z ogromnym popytem na ołów, który tutaj odkryli pod koniec 18-tego wieku francuscy traperzy. Ale to dopiero w początku 19-tego wieku amerykańscy osadnicy założyli tutaj miasto, a w 1830 roku ludność Galeny prześcignęła Chicago. Z powodu licznych pożarów, w 1850 roku władze miasta zakazały konstrukcji nowych budynków z drewna. Tylko cegła i kamień spełniały wymagane warunki. I dzięki temu zarządzeniu 85% budynków w Galenie jest odnotowanych w Krajowym Rejestrze zabytków. Warto też zaznaczyć , że nie tylko dlatego zostały te budynki uznane za zabytki, bo przetrwały do naszych czasów, ale także dlatego, że reprezentują one unikalną architekturę i różnorodne style architektoniczne minionej epoki (od prostych budynków handlowych, poprzez wszystkie „neostyles” epoki wiktoriańskiej jak neoromanizm, neogotyk, neorenesans, neobarok, noemauretanizm i eklektyzm). Za każdym razem jak odwiedzam Galenę, zaskakuje mnie jej wyjątkowa jedność architektoniczna i zachowany unikalny charakter 19-sto wiecznego miasta, który przypomina mi liczne miasteczka w rodzinnym kraju. Natomiast okolice Galeny przywodzą mi na myśl  polskie Bieszczady.


Przechadzka po tym „skansenie wiktoriańskiego Midwestu” musiała wkrótce dobiec końca. Naszym głównym celem było przecież znaleźć i wybadać tutejsze trasy rowerowe. Ale jak na złość Internet na moim telefonie ciągle nie działał. Trzeba było podjąć jakąś decyzje. Pół dnia już minęło, było zimno i słońce zaczynało coraz częściej chować się za nadciągającymi deszczowymi chmurami. Map rowerowych z okolic Galeny nie znalazłyśmy ani w Old Market House ani w informacji turystycznej umieszczonej w Old Train Depot (Stary Dworzec Kolejowy). Bez połączenia Internetowego nie chciałyśmy  jeździć rowerami „na ślepo”. Zgodziłam się z Olą, że musimy wyjechać z tych otaczających Galenę wąwozów i terenów pagórkowatych, aby gdzieś tam wyżej złapać sygnał. Sygnał złapałyśmy, ale dopiero w Dubuque w stanie Iowa, jak przekroczyłyśmy Mississippi. (Po powrocie, do Chicago uspokoiłam się na wieść, że tego dnia w okolicach Galeny wszyscy klienci AT&T, nie tylko ja,  mieli przerwę w komunikacji z powodu jakiejś awarii tzw. „outage”).

W Dubuque było już bardzo pochmurnie i obawiałam się , że zleje nas deszcz na trasie. Choć temperatura podniosła się do 51 stopni, Ola przyznała, że nigdy wcześniej w takie zimno nie była na rowerze.  Ja byłam gotowa poddać się bez walki, bo choć niska temperatura mnie nie przeraża, to w deszczu nie lubię jeździć. Ale Ola nie popuszczała. Wkrótce parkowałyśmy autko na początku 26-cio milowej trasy rowerowej Heritage Trail.


51 stopni!
Ku mojemu zdziwieniu, pomimo chłodu i groźby deszczu, na szlaku mijałyśmy wielu rowerzystów. Całe rodziny z małymi dziećmi jak i wyczynowcy tak często pojawiali się na naszej drodze, że ciężko było wyłapać odosobniony moment na skok w krzaczki. Zastanowił mnie ten fakt. Czy tutaj jest więcej rowerzystów? A może „biking” w Iowa jest bardziej popularne niż w Chicago? Zastanowił mnie też fakt noszenia kasków przez wszystkich rowerzystów. Czyżby w Iowa był nakaz jeżdżenia w kaskach? Czy czasem nie narażamy się na jakiś mandat? Szybko przeszukałam Internet i uspokoiłam się po odnalezieniu informacji, że w Iowa nie ma żadnych odgórnie narzuconych praw dotyczących noszenia kasków. Męczyła mnie też tablica, którą pobieżnie przeczytałam przy wjeździe na trasę, przy której zrobiłyśmy sobie nawet zdjęcie, ale którą właściwie zignorowałyśmy, bo było już dość póżno i zimno, więc trzeba było pedałować, a nie zastanawiać się nad tablicami. Według tej tablicy wychodziło, że w Iowa są opłaty za używanie tras rowerowych. Nie za bardzo w to mogłam uwierzyć i dlatego ją zignorowałam, bo u nas w Illinois nie ma takiej praktyki. A po drugie kto by płacił $10 dolarów, aby pojeździć rowerem. Wszyscy jeździliby po darmowych ulicach, a nie płatnych szlakach. Jakoś tak mi przyszło do głowy, że ta informacja musiała być dla wędkarzy o wykupywanie licencji na połów ryb w biegnącej wzdłuż trasy Little Maquoketa River, i przestałam sobie zawracać tym głowę w trakcie jazdy. Teraz jednak w domu męczy mnie ta tablica, bo po przeanalizowaniu zdjęć wydedukowałam, że właśnie trzeba było tam wrzucić w kopercie do tej pancernej tuby pieniądze za używanie szlaku. I nie $10, bo to była opłata za cały rok, ale $2.10 za dzień za osobę. Jest więc powód dlaczego tam musimy wrócić. Długi trzeba spłacać!







Znalazł się wkrótce drugi powód, aby tutaj wrócić jeszcze raz na tę trasę. Zaledwie po 6 milach przebytych po tym malowniczym szlaku, wijącym się pośród wysokich urwisk i gęstych lasów, na prostej drodze z pokruszonego wapnia, Oli strzeliłą dętka. I wstyd wielki dla nas, że nie tylko nie miałyśmy zapasowej przy sobie, ale też i w samochodzie. Trzeba było zrezygnować z planowanej trasy i wracać na piechotę na parking. Przelotny deszczyk coraz częściej powracał, więc po dojściu do najbliższej drogi samochodowej, zostawiłam Olę na szlaku i sama popędziłam z powrotem po auto. Ta droga powrotna rozgrzała mnie prawie do czerwoności, a ponieważ nie chciałam Oli zbyt długo zostawić w lesie samej na pastwę losu udało mi sie też ustanowić mój własny rekord prędkości na 31mph. Dodatkowo deszczyk nie był już przelotny. Rozpadało się.



Bardzo żałowałam,  że nie udało nam się „zdobyć”całej Heritage Trail. Szczególnie cieszyłam sią na wizytę w Dyersville na końcu szlaku. Miejscowość ta zwana jest czasami „The Farm Toy Capital of the World” z powodu muzeum i pokazów zabawek-miniatur maszyn gospodarstwa rolnego tutaj produkowanych. Najbardziej jednak Dyersville zasłynął w kraju i na świecie z kręconego tu filmu „Field of Dreams” z Kevinem Costnerem w roli głównej. Nakręcony w 1989 roku, na terenie gospodarstwa rodziny farmerskiej Dona Lansinga, był nominowany do trzech Oscarów za: najlepszy film, najlepszy scenariusz i najlepszą muzykę. Ten amerykański dramat-fantazja o farmerze z Iowa, który po usłyszeniu głosów, interpretuje je jako polecenie zbudowania boiska do baseballa na swoim polu kukurydzianym, zyskał uznanie światowej sławy i do dzisiaj inspiruje on miliony ludzi. Jedno ze słynnych powiedzeń wziętych z tego filmu to: „If you build it...they will come” („Jeśli zbudujesz...to przyjdą”). Niestety nie udało nam się zwiedzić farmy Lansinga i specjalnie tam wybudowanego na potrzeby filmu „bejsbolowego diamentu” (boiska do baseballa są budowane na planie diamentu), które ściągają tysiące turystów do Dyersville. Musimy tu koniecznie wrócić!




Trasa pokonana przez nas
Z powodu „awarii” roweru pozostało nam tylko powrócić do centrum Dubuque i sprawdzić co tam mają do zaoferowania turystom. Okazało się, że wiele, bo to prężne miasto leżące na skrzyżowaniu trzech stanów (Iowa, Illinois i Wiscounsin) ma bogatą historię. Ale pech chciał, że było tego dnia w mieście bardzo dużo rozkopanych i pozamykanych ulic. Ciągle kręciłyśmy się w kółko i nie mogłyśmy dojechać tam gdzie zamierzałyśmy. Rozpadało się na dobre. Zwiedzanie w deszczu i zimnie też mi się nie uśmiechało. Niebo było tak zachmurzone, że szybko zrobiło się ciemno. Chciałyśmy zwiedzić słynną winde-kolejkę linową „The Fourth Street Elevator”, roszczącą sobie tytuł najkrótszej (90m) i najbardziej stromej kolejki wagonikowej na świecie. Wybudowana w 1882 roku dla prywatnego użytku, obecnie znajduje się w rejestrze miejsc o znaczeniu historycznym  i otwarta jest dla publiczności. Zrezygnowałyśmy ze zwiedzania tej atrakcji, bo w tę pogotę nie było mowy o pięknych widokach na wszystkie trzy sąsiadujące ze sobą stany. 







Wydało nam się bardziej rozsądne skierować się w stronę rzeki, gdzie przykuł naszą uwagę komin z 8-mioma rzędami okien. Pierwszy raz widziałam takie cudo. Wiedziałam, że to musi być coś specjalnego, bo nigdy czegoś takiego wcześniej nie napotkałam. Przy pomocy Internetu szybko udało się odszukać potrzebne informacje. To nie był komin, a wieża zwana „The Shot Tower” (36,70m), która jest zarejestrowanym zabytkiem i rozpoznawalnym symbolem miasta Dubuque. Zbudowana w 1856 roku jest jedną z ostatnich takich wież w Stanach Zjednoczonych, a służyły one do produkcji kul ołowianych dla wojska. Roztopiony ołów przelewano przez ruszt umieszczony na samej górze wieży, tak że krople, które spadały w dół tworzyły dość jednolite kule, a potem wpadały do wody, gdzie schłodzone zastygały zachowując kształt kulisty.



Aby oficjalnie uczcić tradycyjnym toastem szampanem kolejną udaną wyprawę Polki Circle znalazłyśmy na Mississippi wyspę z parkiem Rivierview,  i tam, zadaszony pawilion osłoniający nas od deszczu. Było to jedno z bardziej malowniczych miejsc z widokiem na Mississippi na taką okazję. Szkoda tylko, że padało i brakowało nam słońca do spektakularmych zdjęć. 




Zaraz obok Riverview Park znajdował się Dubuque Greyhound Park i Kasyno Mystique. Troszkę zmoknięte i wymarznięte udałyśmy się do ciepłych pomieszczeń kasyna i skorzystałyśmy tutaj nie tylko z toalet, ale ze smacznego bufetu. Choć nie skusiłam się na hazard, było dla mnie bardzo interesujące dowiedzieć się, że w tutajeszym Greyhound Park odbywają się wyścigi chartów. Nie sądziłam,że takie wyścigi są w stanach w ogóle dozwolone. Okazało się, że Iowa jest tylko jednym z 7-iu stanów gdzie wyścigi psów są legalne. Ciekawy też dla mnie jest fakt, że Dubuque Greyhound Park powstał po referendum przeprowadzonym wśród wyborców w 1984 roku, którzy 80% przewagą opowiedzieli się za wyścigami. Wyjątkowością tego toru w Dubuque jest to, że jest on własnością miasta, a instytucja, która nim zarządza jest pierwszą na świecie tego rodzaju organizacją non-for-profit (niedochodowa). Cały dochód z wyścigów przekazywany jest na lokalne cele charytatywne. Inne stany, a nawet państwa przyglądają się tej oryginalnej inicjtywie z dużą uwagą, bo z sukcesem pomaga ona lokalnej gospodarce wydźwignąć się z recesji. Dubuque jest obecnie na wysokim 22 miejcu na liście miast najszybciej rozwijających się w kraju.



Sama jestem przeciwna wyścigom psów. Uważam go za zbyt okrutny sport. Polecam więc wszystkim tym, którzy rozważają adopcję psa ze schroniska, aby rozważyli też kontakt z takimi torami wyścigowymi, bo wiele z nich prowadzi programy, szukając miejsc dla chartów na ich wysłużoną emeryturę (zwykle po 18-stu miesiącach pracy na wybiegu). Charty są wspaniałymi psami i nadają się do rodzin z małymi dziećmi. Są też lojalnymi towarzyszami na stare lata. Jeśli ktoś szuka łagodnego i czułego psa zachęcam skontaktować się z centrum adopcyjnym przy Mystique Casino w Dubuque.



Do Chicago wracałyśmy już po ciemku. Standardowe trzy godziny jazdy przedłużyły się do czterech, ze względu na rozległe roboty drogowe na autostradzie. Choć droga powrotna była męcząca już w samochodzie planowałyśmy kolejne wycieczki w okolice Galeny i Dubuque. Tamtejsze okolice, znane jako „Tri-State Area”, są tak  inne od płaskich terenów Chicagolandu, że działają na mnie jak magnes. Przyciąga mnie tam nie tylko piękno natury, ale bogata w historię kultura. Na pewno Polka Circle tam się ponownie wybierze, ale najprawdopodobniej dopiero w przyszłym roku. Jeszcze tak wiele mamy do odkrycia, a tak mało ciepłych weekendów (do pedałowania) w tym roku zostało!

Anna Grochowska
Polka Circle

przydatne linki: