W tym roku wypady
rowerowe z Polka Circle dotarły kilka razy do siąsiadów stanu Illinois. Dwa
razy dojechałyśmy do Wiscounsin, dwa razy byłyśmy w Indianie i raz w Michigan.
Narodził się więc pomysł, aby w tym roku odwiedzić jeszcze jeden stan: IOWA.
Po przeglądnięciu mapy wybór padł na trasę obok Clinton, ponieważ była to
jedna z miejscowości położonych najbliżej Chicago (bo tylko 2.5 godziny drogi
samochodem). Dodatkowo obok leżącego nad Mississippi Clinton przechodzi
bardzo malownicza trasa rowerowa wzdłuż brzegów tej najdłuższej rzeki w Ameryce
Północnej. 62-milowy szlak zwany the Great River Trail (Szlak Wielkiej
Rzeki) jest też częścią większej trasy 475-milowj Grand Illinois Trail, która rozciąga się od brzegów Mississippi do
plaży przy jeziorze Michigan.
Czas wyjazdu z
miejsca spotkania w Chicago ustaliłyśmy na 7:30 rano. Więc nie zdziwiło nas, że
wyznaczonego dnia tylko Ola i ja byłyśmy gotowe na wyzwanie. Szczególnie, że
prognoza pogody nie zachęcała do wyjazdu. Dałyśmy szansę spóźnialskim i czekałyśmy
jeszcze 20 minut, ale nikt nie dojechał. W
drodze do Iowa na ulicach jak i na autostradzie (I-88) było pusto. Podczas
jazdy Ola mogła uskarżać się tylko na moje gadanie, bo naszło mnie na „przerabianie”
problemów z minionego tygodnia i buzia mi się nie zamykała. A ponadto był czas
do zabicia i jako odpowiedzialny kierowca, który nie chce przysnąc za kółkiem,
musiałam znaleźć ofiarę, która aktywnie weźmie udział w moich dywagacjach.
Szczęśliwie do Clinton
w Iowa dotarłyśmy zaraz po 10-tej rano. Następną godzinę zajęło nam szukanie
odpowiedniego miejsca , aby zaparkować samochód. Dziwi mnie fakt, że często
piękne trasy rowerowe są prawie niedostępne dla turystów, bo w projekcie takich
szlaków zabrakło pomysłu lub miejsca i funduszy na parkingi dla takich jak my,
przyjezdnych z daleka. I taką sytuację
zastałyśmy przy Mississippi. Ponieważ unikam jazdy rowerem ulicami, gdzie
trzeba dzielić drogę z samochodami i ciężarówkami, staram się parkować samochód od razu obok drogi
rowerowej, dlatego długo zajęło nam znalezienie odpowiedniego miejsca. Tablice
informacyjne dla zmotoryzowanych turystów były tak pomieszanie i nieprecyzyjne,
że w końcu zgubiłyśmy się. Zdałam się wtedy na instynkt aktywnego członka klubu
żeglarskiego, który przyciągnął nas do wody i właśnie tu nad Mississippi przy
porcie dla motorówek odkryłyśmy piękną promenadę wzdłuż rzeki z widokami na
całą okolicę. Wzdłuż tej pormenady po obu stronach ulicy był darmowy parking, a
dodatkowo od strony rzeki znajdowały się ławeczki i stoły piknikowe dla
turystów. To było świetne miejsce na parking, i miejsce z ktorego mogłyśmy
rozpocząć naszą wyprawę rowerową. Brakowało nam tylko słońca, aby zrobić perfekcyjne
zdjęcia na linii startu.
Widok na rzekę
był tak ładny, że trudno nam było się wygrzebać i dopiero około 12-tej w
południe rozpoczęłyśmy naszą 25-cio milową trasę na rowerach do Savanna, IL. Jednak
nie taki prosty był początek naszej drogi. Great River Trail znajduje się po
drugiej stronie rzeki w stanie Illinois, i aby na nią się dostać trzeba było
wjechać na jeden z mostów nad Mississippi. Ten most, który użyłyśmy wjeżdżając
do Clinton nie miał pobocza, ani przejścia dla pieszych. Od razu wiedziałam, że
nie wchodzi on w rachubę. Trzeba było znaleźć inny most. Na szczęście po
sprawdzeniu map na Internecie udało się potwierdzić, że przejazd dla rowerów
jest na moście po północnej stronie miasta. Na nasze nieszczęście, aby dotrzeć
do tego mostu trzeba było przez prawie dwie mile jechać główną ulicą razem z
samochodami. Nie podobało mi się to. Chciałam za wszelką cenę tego uniknąć. Mapy
na Internecie nic nie pomagały. Nawet w budce „Informacja dla turystów” przy
porcie nie było żadnych broszurek na temat tras rowerowych w
Clinton, IA. Musiałam się poddać i ruszyłyśmy w stronę głównej szosy.
I tu znowu los do
nas się uśmiechnął. Ola zatrzymała się przy małym mostku, aby zrobić kilka
zdjęć, a ja wypatrzyłam za mostkiem nowo-wyasfaltowaną drogę prowadzącą w głąb
wyspy. Nie byłam pewna czy to trasa rowerowa, czy nie, ale wewnętrzny głos
podpowiadał mi, że włąśnie tam trzeba jechać. Ta droga okazała się naszym
wybawieniem i uratowała nas przed wdychaniem spalin i niebezpiecznymi ciężąrówkami.
Moje przeczucie mnie nie zawiodło. Ta trasa była tak nowa, że nie było jej na
naszych mapach, ale dodatkowo zaskoczyło nas to , że wzdłuż tej ścieżki dla
rowerów były umieszczone wysokie latarnie, a na co dziesiątej z nich były
kamery. W środku lasu, na wyspie, gdzie nie ma nic więcej tylko droga dla
spacerowiczów i rowerów, co tam robią te latarnie i tyle kamer? Sprawa wydała
mi się podejrzana. Ten mój wewnętrzny głos podpowiadał, że to nie jest zbyt
bezpieczne miejsce w Clinton. Co później
potwierdziła jedna z lokalnych rowerzystek. Według tej mieszkanki Clinton, jej
miejscowość nie należy do najbezpieczniejszych. To byłe prężne i liczące się
kiedyś w kraju fabryczne miasto teraz jako podupadająca aglomeracja cierpi na
strajki, wysokie bezrobocie, handel narkotykami i walki gangów. I ta trasa na
wyspie jest zapewne tak ściśle kontrolowana, aby zapewnić turystom w ciągu dnia
i po zmierzchu bezpieczny odpoczynek. Przyznać muszę, że kiedy tamtędy przejeżdżałyśmy
to czułam się bardzo pewnie, bo w ciagu dnia spacerowało tam wiele rodzin z
dziećmi i zakochanych par. Więc nie zamartwialam się problemami miasta Clinton.
Naszym celem było przedrzeć się przez rzekę na drugą stronę po moście i trzeba było wygłówkować jak się dostać na ten most.
Ta nowa trasa
rowerowa, zwana Discovery Trail, idzie wzdłuż wyspy i rzeki, a przecina się z
mostem biegnącym powyżej tylko umownie (na mapie). W rzeczywistości nie było z
niej bezpośredniego wjazdu na most. Co tu robic? Trzeba było iść na przełaj.
Te kolejne skróty, aby dostać się na most nie były takie krótkie. Za krzakami i
bardzo nierównym piaszczystym terenie najpierw natrafiłyśmy na szerokie tory
kolejowe. A jak minęłyśmy tory czekałą na nas mała, ale szeroka rzeczka pełna
ścieków. Nie dało sie jej przeskoczyć. Trzeba było pójść dalej torami, aby znaleźć
most przez tę smródkę. I dopiero po tym wyczynie suchą nogą dotarłyśmy na
włąściwy most przez „Wielką Rzekę”.
Zjeżdżając z
mostu, po sesji zdjęciowej przy znaku Mississippi, znalazłyśmy się około
godziny 1-szej wreszcie w stanie Illinois. Już prawie pół dnia minęło, a my
ciągle byłyśmy na początku szlaku. Zaczęłam się obawiać czy tego dnia w ogóle
uda nam się pojeździć, zwłaszcza, że po drugiej stronie mostu misteczko Fulton
w Illinois okazało sie bardzo urocze i było gdzie robić pamiątkowe zdjęcia. Szczególnie
uwagę naszą przykuł „De Immigrant” , autentyczny młyn duński, wybudowany w
Danii na specjalnie zamówienie miasteczka Fulton. I oprócz małego muzeum i
punktu informacyjnego dla turystów, w sklepiku umieszczonym w młynie otwartym w
niedzielę od 12-tej do 4-tej po południa można było zakupić mieloną na miejscu mąkę.
Po wypchaniu
rowerowych torebek i kieszeni darmową literaturą turystyczną, ponownie idąc za
wewnętrznym głosem, nie pojechałyśmy główną ulicą ,na której był oznakowany
szlak dla rowerów, ale tradycyjnie unikając konfrontacji z ciężarówkami ,
pojechałyśmy bocznymi-małouczęszczanymi uliczkami na skróty. Szukałyśmy interesujących
miejsc, pięknych widoków na rzekę i bardziej bezpiecznego przejścia na właściwy
szlak dla rowerów. I jak doświadczyłyśmy tego wcześniej, te skróty nie były
wcale takie krótkie, ale za to bardzo interesujące i edukacyjne.
Kilka przecznic
na północ od duńskiego młyna, przyjeżdżałyśmy koło lokalnego cmentarza. I gdyby
moje oko nie zatrzymało się na niepozornej tabliczce informacyjnej przy jego
wjeździe to na pewno nie wpadłoby nam do głowy, aby rowerami pchać się po
cmentarnej uliczce na stromą górkę, która była prawie pod kątem prostym. A na tej
tabliczce była informacja, że na tym cmentarzu na samej górce są pochowani
przodkowie byłego prezydenta U.S. Ronalda Reagana. No i jak tu ominąć taką
atrakcje! Trzeba było jechać do góry. Ale ta droga była tak stroma, że już od
połowy drogi prowadziłam rower, ale nie Ola. Ona z uśmiechem z góry robiła mi
zdjęcia. Ta to ma krzepę! Pomimo wysiłku i zadyszki warto było wdrapać sie na
wierzchołek. Nawet dla samych widoków na Mississippi, lasy i wieże kościelne
widoczne na jej przeciwległym brzegu. Same nagrobki 14-stu przodków Reagana (wliczając
jego rodziców) okazały się typowymi niepozornymi płytami cmentarnymi nie wyróżniącymi
się od innych. Gdyby nie umieszczono w 2011 roku tablic informacyjnych dla
turystów to nie byłoby łatwo odnaleźć tych nagrobków.
Po krótkiej sesji
zdjęciowej na cmentarzu i przeprosinach jego mieszkańców za zakłócenie ich
spokoju, zjechałyśmy w dół na pełnych hamulcach w dalszą drogę. Jakież było
nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że ponownie musimy wjeżdżać na górkę
cmentarną, bo nasza droga na skróty zakończyła się na bramie prywatnej posesji.
Zasapane i rozpalone do czerwoności pedałowałyśmy z powrotem pod górę. A już
stamtąd ulicami dotarłyśmy do właściwej trasy tyko dla rowerów: The Great River
Trail.
Była 2-ga po
południu, a my byłyśmy ciągle w Fulton, IL. Trzeba było włączyć piąty bieg, aby
przed zmrokiem dojechać do Savanny i z powrotem do Clinton. Przed nami było jeszcze
42 mile do pokonania. Ola włączyła 5-ty bieg, ale u mnie on się chyba zaciął i
jechałam na 4-tym. I za żadne skarby nie mogłam jej dogonić. Udawało mi się to
tylko wtedy, kiedy moja towarzyszka zatrzymywała się na sesje fotograficzną lub
na przerwę do toalety. I tym sposobem mamy z Olą kilka zdjęć wspólnych.
A w drodze do
Savanna było kilka malowniczych i wartych do obfotografowania miejsc. Fajne
wyszły nam zdjęcia na polu dyniowym, gdzie te wielkie, pomarańczowe i dojżałe owoce
wygladały już gotowe na stoły świąteczne. Utkwił mi też w pamięci jeden z
postojów przy toalecie, gdzie napotkana rowerzystka dała mi wypróbować jej
tricycle, taki rower-leżanka na trzech kołach.
Ale chyba najbardziej będę pamiętać
15-ście minut, które spędziłyśmy na fotografowaniu siebie przed „ośrodkiem
korekcyjnym” (więzienie) w Thomson, IL, gdzie jak byk na tablicach
informacyjnych było napisane „no photos” (żadnych zdjęć). My zafascynowane
scenerią i niecodziennym budynkiem tak koniecznie chciałyśmy
sobie w tym miejscu porobić zdjęcia, że zwróciłyśmy uwagę tylko na słowo „no
trespassing” (wstęp wzbroniony). Więc nie
jechałyśmy dalej, tylko do tablic. Nie czytałyśmy dokładnie co na tablicach
było. Chciałyśmy te tablice na naszych zdjęciach ująć, aby był dowód, że tam
dojechałyśmy. Nikt się nie pofatygował, żeby im się dokładniej przyglądnąć.
Dopiero przy przegladaniu zdjęć na aparacie fotograficznym i przy upewnianiu
się, że zdjęcia się udały wpadłyśmy w panikę. Pewnie zaraz po nas przyjadą i nas
skasują za te fotki. Wskoczyłyśmy bez namysłu na nasze rowerki i aby uciec z
miejsca przestępstwa przycisnęłyśmy pedały do dechy tak mocno, że chyba w tym
sezonie padł nasz rekord szybkości na płaskim terenie.
Jak tradycja
nakazuje na ukończenie 48-mio milowej rowerowej eskapady do Savanna wzniosłyśmy
toast schłodzonym szampanem, który czekał na nas w samochodzie. Na ławeczkach w Clinton, podziwiając piękną
panoramę wspaniałej rzeki Mississippi dziwiły nas tylko znaki mówiące, że tutaj
można legalnie pić alkohol. Tego jeszcze w Ameryce nie widziałyśmy!
Nasza 48-milowa trasa |