W jedną z niedziel lipcowych Polka Circle postanowiła wybrać sie do Indiany, aby poznać trasę rowerową w miejscowości South Bend wzdluż rzeki St. Joseph. Riverside Trail nie jest długą trasą, ale wybrałyśmy ją, aby mieć jeszcze czas na zwiedzanie tutejszego katolickiego uniwersytetu Notre Dame, którego absolwentami są takie słynne osobowiści jak była Sekretarz Stanu Condoleezza Rice, prowadzący słynne „talk shows” Phil Donahue i Regis Philbin czy świetnie sprzedający się nowelista Nicholas Sparks (autor „Notebook” czy „Message in the Bottle”). Tego dnia Polka Circle reprezentowana była przez Dorotke i mnie.
Autostrada I-90
prowadzi prosto z Chicago do South Bend i zajęło nam tylko 1.5 godziny jazdy
samochodem, aby tam dotrzeć. Gorzej było ze znalezieniem przy samej trasie
rowerowej parkingu na nasze autko. Po pół godzinie kręcenia się w kółko wytropiłyśmy parking... ale tylko przy Starbucks Coffee. Postanowiłyśmy więc zrobić przerwę
na poranną kawusie. I dobrze nam to
zrobiło. Umysły nam się obudziły i zaczęłyśmy ostrzej myśleć. Patrząc wtedy na mapę udało nam się wypatrzeć miejsce parkingowe, znajdujące się blisko obranego szlaku. Ruszyłyśmy
w dalszą drogę.
Na parkingu szybko
ściągnełyśmy rowery z wieszaka samochodowego i chwilę później pędziłyśmy ścieżką wzdłuż
malowniczej rzeki w stronę miasteczka uniwersyteckiego. Trasa nasza
biegła nie tylko wzdłuż rzeki, ale też obok jezdni, po drugiej stronie
mijałyśmy senne dzielnice tego nigdyś bardzo ruchliwego miasta. South Bend choć
jest młodym miastem ma bardzo bogatą i interesujacą historię.
Sama nazwa miasta
South Bend (Południowy Zakręt) wywodzi się od wysuniętego najbardziej na południe
zakrętu rzeki St. Joseph, która była głównym powodem popularności tego obszaru
w pierwszej połowie 19-tego wieku, gdyż tutaj znajdowała się najkrótsza droga
lądowa do rzeki Kankakee. Doprowadzenie tutaj torów kolejowych w 1852 roku zapoczątkowało
rozwój lokalnego przemysłu ciężkiego. South Bend zyskał sławę międzynarodową dzięki
trzem braciom Studebaker, wybierającym sobie tę miejscowość też w 1852 roku na siedzibę
swojej firmy „Studebaker”, która w krótkim czasie stała się największym na
świecie producentem zaprzęgów konnych, uprzęży, wozów, karet, a później
odniosła sukces jako producent słynnych samochodów lat 20-tych, 30-tych i
40-tych. Inne dwie znane korporacje, które były siłą napędową gospodarki South
Bend do połowy XX-tego wieku to fabryka produkująca maszyny do szycia „Singer” i największy producent w
Stanach Zjednoczonych innowacyjnych pługów „Oliver”.
Kolejna firma „Bendix” choć mało
znana Polakom, w Stanach Zjednoczonych zasłynęła z produkcji pralek, telewizorów, komputerów,
samochodów i samolotów. South Bend został wybrany przez Bendix przede wszystkim
dlatego, że był na linii kolejowej w połowie drogi między Chicago i Detroit, które
były najważniejszymi ośrodkami produkcji samochodów w Stanach Zjednoczonych w
tamtych czasach. Jednak po II wojnie światowej South Bend nie uniknął trudności
ekonomicznych i powoli, zaczynając od firmy Studebaker, kolejne wielkie
korporacje zamykały swoje zakłady w mieście. Jest to nadal widoczne w opuszczonych, a nie zburzonych
budynkach przemysłowych na terenie całego South Bend, które co jakiś czas
mijałyśmy po drodze.
Wracając do
naszej rowerowej przejażdżki warto wspomnieć, że temperatura tego dnia była
bardzo wysoka, bo aż 86⁰F. Zatrzymywałyśmy się co kilka minut, aby "nawodnić
się” i przez chwilę w cieniu drzew udawać, że jest nam chłodniej. Wzdłuż rzeki
zainstalowanych było kilka fontann z wodą pitną, ale jak szlak się skończył
przy moście, gdzie skręciłyśmy w Bulwar Angeli (Angela Blvd), tam przy jezdni
już nie było żadnych takich luksusów. Bulwar ten znajduje się na granicy South
Bend i Notre Dame i jest on bardzo ruchliwą jezdnią, której ze względu na
bezpieczeństwo nie polecam innym rowerzystom. Ja sama wjechałam na
nieuczęszczany przez przechodniów chodnik, bo uważałam, że jezdnia była zbyt
wąska, aby dzielić ją z omijającymi nas samochodami. Ta droga wzdłuż ulicy
Angela, była chyba najbardziej wyczerpującym odcinkiem naszej całej trasy tego
dnia. Bo nie tylko było niebezpiecznie ze względu na samochody i zarośnięty,
często nierówny chodnik, ale dodatkowo trzeba było jechać cały czas pod stromą górę. Pocieszał mnie tylko fakt, że z powrotem będziemy
miały w dół.
Dopiero po 1.5
mili bulwar doprowadził nas do głównej bramy wjazdowej, aby wjechać do
miasteczka uniwersyteckiego. Założony w 1842 roku katolicki uniwersytet Notre
Dame (właściwie: The University
of Notre Dame du Lac), zaskoczył mnie swoim rozmachem urbanistycznym i
różnorodnością architektury wokół kampusu. Dobrze, że miałyśmy rowery, bo na
terenie uniwersytetu ruch samochodowy jest ograniczony do minimum, a odległości
pomiędzy budynkami są tak ogromne i przytłaczające, że na piechotę pewnie nie chciałoby się nam ich
zwiedzać. Żałuję też, że na wjeździe nie było żadnych znaków informujących o
tym , że jest tu Eck Visitor Center, centrum informacyjne dla turystów (być może
są takowe i widoczne są one dla turystów przyjeżdżających samochodami, ale dla
rowerzystów nie były one dostrzegalne i niestety my tam nie dotarłyśmy).
Miasteczko
uniweryteckie tego dnia było wyludnione. Nie tylko dlatego, że była to
niedziela, ale również dlatego, że był to bardzo gorący dzień lipcowy, kiedy
większość studentów i wykładowców zwykle wyjeżdża na wakacje, lub chowa się
przed skwarem w akademikach. Ruch był znikomy i nie za bardzo wiedziałyśmy czy
budynki będą pootwierane i czy uda nam się coś zwiedzić od środka. Martwiłam
się też o wyczerpane zasoby wody pitnej i dostęp do toalet. Niezbyt
przygotowane do zwiedzania i nieświadome gdzie najpierw skierować nasze
kierownice, na ślepo i na instynkt
udałyśmy się do dużego współczesnego budynku, z interesującym wzorem na dachu (póżniej
zidentifikowanego przez nas jako: DeBartolo Performing Art Center or DPAC).
Widać było, że jedynie tam jacyś ludzie się kręcą i miałyśmy nadzieję, że nas
wpuszczą i uda nam się tam wypełnić nasze bidony zchłodzoną wodą. I miałyśmy
racje. Bez problemu dostałyśmy się do środka i ku naszej uciesze nie tylko
zaoptrzyłyśmy się w wodę i skorzystałyśmy z pachnących restrooms, ale dodatkowo zaopatrzyłyśmy się w bezpłątne mapki
całego kampusu uniwersyteckiego, które były dogodnie umieszczone przy wyjściu
dla takich jak my zagubionych turystów.
Te mapki ułatwiły
nam sprawę wytypowania najbardziej interesujących dla nas obiektów i w ustaleniu kolejności zwiedzania. Niestety
nie było to jednak takie proste, jakbyśmy sobie tego życzyły. Mapy te były
wydrukowane w dość małej skali i nie uwzględniały one robót budowlanych i
drogowych przeprowadzanych w tym czasie
na większej części uniwersyteckich obiektów i dróg do nich doprowadzających.
Po uzgodnieniu
trasy naszej wycieczki okazało się, że każda z nas wie dodatkowo coś o Notre
Dame czego druga nie wie. Dorotka, jako zagorzała fanka amerykańskiego futbolu oświeciła
mnie wiedzą na temat wieloletnich tradycji i historii tutejszej drużyny
futbolowej Fighting Irish. Ja natomiast uświadomiłam Dorotkę, że w Notre
Dame mieści się Snite Museum of Art, które uważane jest za jedno z najlepszych uniwersyteckich
muzeów sztuki w Ameryce.
Najpierw udałyśmy
się w stronę słynnego stadionu Notre Dame, otwartego w 1930 roku, a który był
niedalego DPAC. Jak przypuszczałyśmy był on zamknięty i prawe z każdej strony
otoczony robotami drogowymi i wysokimi płotami, tak że mój plan udania się do umieszczonego
obok Snite muzeum musiłyśmy zmienić, bo nie mogłyśmy znaleźć do niego dojścia.
Normalnie zrezygnowałabym z poszukiwań, ale byłam przekonana, że podczas
przebudowy i prac konserwatorskich muzeum miało być otwarte w normalnych
godzinach pracy.
Dorotka przyznała
się, że w przeszłości udało jej się wcześniej być na meczu futbolowym na
stadionie Notre Dame, i choć było to już dość dawno i wtedy nie zwiedzała
reszty uniwersytetu, jej wiedza o historii
tutejszego futbolu bardzo się nam przydała. W skrócie: Fighting Irish, znani na
całe Stany Zjednoczone mają wiele osiągnięć i już od roku 1887 w swojej grupie
futbolowej utrzymują się w ścisłej czołówce i przyciągają na swoje mecze setki
tysięcy ludzi. Drużynę tę i samą szkołę Notre Dame rozsławił dodatkowo film
nakręcony w 1940 roku („Knute Rockne, All American”) na
podstawie historii słynnego trenera Knute Rockne (grany przez Pat O’Brien) i
legendarnego futbolisty George’a Gipp odegranego przez Ronalda Reagan’a, (którego pseudonim „Gipper” wywodzi się właśnie z tej roli). Teraz wiem, że muszę obejrzeć
ten film, aby lepiej zrozumieć przeciętnego Amerykanina, ponieważ sceny z tego
filmu znane są ludziom powszechnie i dość często są one parodiowane w innych
filmach. Natomiast użyty w fimie uniwersytecki Marsz Zwycięski („Notre
Dame Victory March”) w Stanach Zjednoczonych został okrzyknięty
najwspanialszą „pieśnią walki”
wszechczasów.
Granitowa mozaika
umieszczona na froncie wysokiego budynku bilbioteki uniwersyteckiej (Hesburgh
Library), a wybudowanego dokładnie na osi stadionu jest widoczna z jego trybun
prawie z każdego miejsca, i znana jest na całym świecie jako „Touchdown
Jesus”, ponieważ wyglada tak jakby Jezus pokazywał znak „touchdown” (wzniesione
do góry ręce, co w futbolu amerykańskim mniej-więcej oznacza to co w piłce
nożnej „gol”). Musiałyśmy koniecznie podjechać do „słynnego” Jezusa i zrobić
sobie kilka pomiątkowych zdjęć. Przy okazji odkryłyśmy, że bibiolteka jest
otwarta i w środku panował przyjemny chłód. Tam też znalazłyśmy miejsce na
lunch w „Au Bon Pain” i czas na relaks.
Robiło się coraz
goręcej, a ja nie chciałam dać za wygraną i ciągle byłam pewna, że uda mi sie
wyszukać dojścia do muzeum między pozagradzanymi drogami. Jednak po drugiej
nieudanej próbie musiałam się poddać, aby nie tracić naszego cennego czasu i
aby nie wykończyć Dorotki piekącym słońcem i moimi ambicjami. Kolejny budynek,
który postanowiłyśmy odwiedzić, przyciągnął nasz zwrok swoją górującą nad całym
uniwersytetem złotą kopułą i posągiem Matki Boskiej umieszczonej na jej
szczycie. Okazało się jednak, że to nie jest żadna świątynia, tylko budynek
administracyjny. Dopiero obok tego „rektoratu” zwanego „The Golden Dome”
znalazłyśmy Bazylikę Najświętszego Serca („Basilica of the Scared Heart”),
którą trzeba było zwiedzić. Warta polecenia jest też znajdująca się za bazyliką
replica groty Maryjnej w Lourdes we Francji, gdzie warto przystanąć i choć na
moment zagłębić się w modlitwie.
Za bazyliką i
grotą rozpościerał się bardzo malowniczy widok na dwa jeziora: Św. Marii i Św.
Józefa. Nie mogłyśmy się oprzeć i skierowałyśmy nasze rowery w tamtą stronę,
aby objechać chociaż jedno z nich dookołą. Po zregenerowaniu sił nad brzegiem wodnym
udało mi się namówić Dorotkę na kolejną i ostatnią już próbę odnalezienia
wejścia do Snite Art Museum. Z tej strony kampusu dość szybko zlokalizowałam budynek gdzie miało sie mieścić muzeum i udało nam się nawet do niego wejść
bocznym wejściem. Zamiast muzeum jednak znalazłyśmy tam sale wykładowe i małą
galerię. Myślałam, że się rozpłaczę. Budynek był włąściwy, ale muzeum zapadło
się gdzieś pod ziemie. Cały budynek był zamknięty na trzy spusty (z wyjątkiem
tego bocznego wejścia, które ktoś widocznie zapomniał zamknąć), i oprócz mnie i
Dorotki nie było tu żywej duszy. Zrezygnowane wyszłyśmy na zewnątrz, gdzie upał
sięgnął zenitu i powoli szukałyśmy drogi powrotnej do naszego parkingu. W wolnym
tępie manewrowałyśmy rowerami pomiędzy
wysokimi płotami odgradzającymi roboty drogowe od przejść dla pieszych. Nagle
niespodziewanie stanęłyśmy przed głównego wejściem do Snite Art Museum, które ciągle było
otwarte. Okazało się, że muzeum przylegało do budynku, do którego środka dostałyśmy
się wcześniej, ale było całkowicie odseparowane od sal wykładowych i miało całkiem oddzielne wejście, które
prawie w całości osłonięte było
tymczasowymi siatkami i płachtami ochraniającymi przed kurzem i robotami
remontowymi. Dziwię się, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, aby powywieszać
kierunkowskazy i strzałki dla niewtajemniczonych w „lokalne labirynty” turystów,
aby ułatwić im dostęp do muzeum.
Mimo wszystko warto
było pomęczyć się szukaniem tej perełki muzealnej. Żałowałam tylko jednego, że
nie miałyśmy więcej czasu, aby to muzeum porządnie zwiedzić. Tzn. zostało nam na
tę wizytę tylko 30 minut, ale to było na prawdę niewiele, zważywszy na to co
mają tutaj do zaoferowania. Nie mogłyśmy jednak przedłużać naszego pobytu, bo
czekała nas jeszcze droga powrotna rowerem do samochodu i potem autem do
Chicago. Muszę przyznać, że prawie przebiegłyśmy te 3 piętra muzealne, gdzie
reprezentowanych jest wiele kultur i okresów światowej historii sztuki. Trzeba będzię przyjechać ponownie na szczegółowe zwiedzanie muzeum, bo zbiory
tutejsze obejmują liczne i wyjątkowej wartości eksponaty, jak szkice
Rembrandta, sztukę francuską 19-tego wieku, fotografię europiejską 19-tego
wieku, rzeźby, sztukę dekoracyjną 18-tego wieku, sztukę Olmeków i Mezoameryki,
sztukę 20-tego wieku oraz sztukę Indiańską. Opuszczałam muzeum ze wstydem przed
muzealnymi stróżami i przewodnikami, bo czułam, że poprzez brak czasu na
kontemplacje tutejszych zbiorów nie oddałam mu należnej czci.
Pedałując ulicami
South Bend w drodze powrotnej na parking udało nam się uniknąć jakichkolwek
niespodzianek i jeszcze przed zachodem słońca wystartowałyśmy do Chicago. Po dwóch
godzinach, szczęśliwe, w przytulnym mieszkaniu Dorotki, oblewałyśmy szampanem
kolejną udaną wycieczkę rowerową Polka Circle Bicycle Club oraz snułyśmy plany
na kolejne niedzielne wyprawy. Jedno było pewne: Polka Circle będzie musiała
wrócić do South Bend w Indianie, bo jeszcze dużo mamy tam do odkrycia i
nadrobienia.
Anna Grochowska
Polka Circle Bicycle Club
www.facebook.com/PolkaCircle
polkacircle@gmail.com