Na miejsce
spotkania przed kolejną wyprawą rowerową klubu Polka Circle wybór padł na
Batavię. Miejscowość ta położona w stanie Illinois, tylko godzinę jazdy
samochodem na zachód od Chicago, jest częścią malowniczego Trójmiasta (razem z
St. Charles i Genevą). Jednak te trzy urocze miasteczka usytuowane nad rzeką
Fox, wzdłuż której brzegów ciągnie się szlak rowerowy Fox River Trail, dla
przeciętnego mieszkańca Chicago są znane tylko z nazwy. My postanowiliśmy to
trochę zmienić.
O godzinie 12-stej
w południe na parkingu Clark Island Recreation Area przy South River Street w
Batavii spotkało się 7 osób: Ola, Iza, Dajanka, Peter, Marcin, Sławek i ja. Skład
naszej ekipy był bardzo obiecujący, ale nie znaliśmy się wszyscy, więc dopiero
później miało się okazać czy daleko nam się uda razem dojechać. Ola i ja bardzo
często razem jeździmy na wspólne wypady, więc wiemy czego możemy się spodziewać
po sobie. Marcin i Sławek byli z nami na wypadach wcześniej, więc nie
obawiałyśmy się o nich; no chyba tylko, że się znudzą naszym tępem (oni bardzo
profesjonalnie podchodzą do kolarstwa). Dajanka i Peter nigdy wcześniej z Polka
Circle nie jeździli, ale znałam ich sportowy styl życia i wiedziałam, że nie
muszę się o nich martwić. Wprawdzie Dajanka uprzedziła nas, że dopiero co wylizała
się z zapalenia oskrzeli i może mieć kłopoty z kondycją, wiedziałam, że sobie poradzi.
Jedynie Iza była dla mnie niewiadomą, bo nie znałam jej i nie wiedziałam czy
nasz styl jazdy będzie jej odpowiadał.
Nasza Siódemka |
Peter & Dajanka
Ola
Wyjątkowo tym
razem nikt się nie spóźnił na miejsce spotkania, a wręcz przeciwnie, wszyscy
byli przed czasem. Nie przewidzieliśmy jednak faktu, że tego dnia będzie
odbywać się na naszej trasie lokalny maraton. Na parkingu nasze samochody
wcisnęły się na ostatnie wolne miejsca. A i na szlaku było ciasno. Prawie na
każdym zakręcie, wzdłuż trasy wyścigu aż do St. Charles, rozłożone były stoły z
kubkami wypełnionymi wodą i Gatorade dla spragnionych biegaczy. Wzdłuż drogi, na krzesełkach porozsiadały się
też dopingujące maratończyków rodziny i znajomi. Nasza trasa przypominała mi zielonogórski
Deptak w Winobranie.
Dzielenie drogi
z wykończonymi pod koniec ich trasy biegaczami było troszkę kłopotliwe. Trzeba
było jechać wolniej i zwracać więcej uwagi na tych osłabionych maratończyków plątających
się pod kołami, niż na okolice, które mijaliśmy. Nawet postoje na robienie zdjęć
w miejscach bardziej widokowych czy historycznych, ze względu na zagęszczenie,
musiały być krótkie i nie było czasu na ich kontemplacje. A szkoda, bo Batavia
założona w 1833 roku może pochwalić się długą historią, którą warto znać. Swego
czasu była znana jako ”Miasto Wiatraków”, bo była największym na świecie producentem
młynów i pomp wodnych, które były produkowane w jednym z trzech słynnych zakładów:
„Appleton”, „Challenge” i „U.S. Wind
Engine and Pump Co.”. Dziś natomiast miasto to jest dumne z faktu, że swoją
siedzibę ma tutaj „Fermilab” (Fermi National Acelerator Laboratory) sponsorowany
przez rząd federalny światowej sławy ośrodek do badań fizyki jądrowej, gdzie po
raz pierwszy zostały odkryte kwarki. Wokół Fermilab jest również zaprojektowana
rowerowa ścieżka, ale ponieważ nie była ona nam po drodze zostawiliśmy ją sobie
na inny dzień.
Pomimo,że
Batavia ma długą i bogatą historię związaną z przemysłem wiatrakowym, to
dopiero w Geneva (kolejna miejscowość jadąc na północ naszym szlakiem), góruje
nad okolicą autentyczny, holenderski wiatrak, który jest atrakcją dla turystów.
Datowany na 1850 rok ten 5-piętrowy młyn wodny został nazwany Fabyan Windmill, na
cześć milionera George Fabyana, który go zakupił (w bardzo złym stanie) w 1914 roku,
przeniósł z pobliskiego Lombard do Geneva i odrestaurował. Po śmierci
właściciela wiatrak został wykupiony przez Kane County Forest Preserve i jest
on udostępniony dla turystów do zwiedzania. Wyjątkowość tego młynu polega też
na tym, że według legendy był on używany
do mielenia mąki do pieczenia chleba dla niedźwiedzi, które były udomowionymi
zwierzętami Fabyana. Obowiązkowa sesja zdjęciowa uczestników naszej wycieczki
musiała obejść się bez Sławka i jego profesjonalnego roweru, bo te jego opony
nie nadawały się na wyboisty i trawiasty teren wokół zabytkowej budowli. To nie
to co mój 15-letni „góral”. Ten mój stary przyjaciel był wypróbowywany i
sprawdza się na różnistych drogach przez lata. Tak że do dzisiaj, pomimo
skrzypień, pojękiwań i czasami spadajacego łańcucha wolę jego zabierać na
wyjazdy niż nowszego Treka, który wiekszość czasu siedzi w garażu czekając na
swoją kolej.
Okazja na
wspólne zdjęcie znalazła się troszkę dalej na północ od młyna przy Fox River
Bluff w kolejnej już miejscowości na naszej trasie: Saint Charles. A potem w
samym mieście (gdzie na nasze szczęście była meta dla maratończyków), gdzie
aparaty pstrykały na okrągło, bo miasteczko oczarowało nas swoim naturalnym
wdziękiem. Szczególnie spodobał się nam tutejszy miejski Pottawatomie Park z zapierającym
dech widokiem na rzekę, mosty i nadbrzeżną promenadę. Na każdym kroku można
było robić ciekawe zdjęcia. A to na tle pomnika wodza indiańskiego Ekwabet z
zamieszkujacego nigdyś te tereny plemienia Pottawatomie. A to na tle wieży
ratusza wybudowanego w 1940 roku w stylu Art Deco (z białego marmuru
sprowadzonego z Georgii), którego architekt R. Harold Zook jest najbardziej
znany z zaprojektowania Pickwick Theater w Park Ridge. Na zdjęcia przy karmieniu
kaczek i gęsi pływających po rzece też był popyt. I to przez te sesje
zdjeciowe, nasza grupa trochę się pogubiła, ale dzięki szybkiej interwencji i
poświęcenia Petera, który nas wszystkich odszukał ponownie pedałowaliśmy
wspólnie na północ.
Zanim
dojechaliśmy do naszego docelowego miejsca w Elgin, musieliśmy najpier
przejechać przez South Elgin, które dzięki starannemu planowaniu zostało
wymienione przez magazyn „Money” na 82 miejscu jako „najlepsze miejsce do życia
w Amerce” i stało się godnym do pozazdroszczenia miejscem nie tylko do życia,
ale pracy i zabawy. I choć nie udało nam się sprawdzić prawdy tego
stwierdzenia, bo przecież byliśmy tam tylko przejazdem, udało nam się odkryć
tutejsze Fox River Trolley Museum. To bardzo ciekawe muzeum oferuje
nostalgiczne podróże do czasów, kiedy elektryczny tramwaj był istotną częścią
amerykańskiego stylu życia. Tutaj odrestaurowanymi wagonami z 1908 roku za
drobną opłatą można wybrać się w 3-milową podróż wzdłuż brzegu rzeki Fox. Nam
nie w głowie były takie romantyczne podróże, bo większość z nas myślała już
tylko o obiadku, lub o tej wygranej w kasynie Victoria w Elgin. Przy
zabytkowaych wagonikach na dłużą sesje zdjęć artystycznych pozostała tylko
Dajanka z Peterkiem. Reszta pędziła w stronę kasyna z oszałamiającą szybkością.
Ola chyba była najgłodniejsza, bo odnotowała na swoim speedometrze maxymalną
szybkość: 30.40 mph!
Elgin jest
ósmym co dowielkości miastem w naszym stanie i plasuje się na czele najszybciej
rozwijających się miast w Illinois, ale przeciętnemu mieszkańcowi Chicago
kojarzy się tylko z jednym: Grand Victoria Casino. Warto jednak tutaj
wspomnieć, że Elgin rozsławiła na cały świat fabryka zegarków. Elgin Watch
Company na przełomie 19-tego i 20-tego wieku była największym producentem
zegarków w Stanach Zjednoczonych. W Chicago nadal można podziwiać na głównej
stacji kolejowej Union Station zegary z widniejącą na nich nazwą Elgin. Do
Elgin jako rodzinnego miasta przyznaje się też wielu znanych ludzi, admirałowie
Marynarki Wojennej, laureci Nagrody Nobla, Pulitzera, Tony Award, olimpijczycy
i inni, ale chyba najbardziej znanym z nich jest Max Adler, wiceprezes Sears
& Roebuck, założyciel Adler Planetarium w Chicago (pierwszego planetarium w
Ameryce).
Chcąc nie chcąc
nasza wyprawa musiała zakończyć się w Elgin przy kasynie, ponieważ z powodu
remontu dalsza droga rowerowa wzdłuż Fox River była zamknięta. A po drugie i
tak chcieliśmy wejść do kasyna i sprawdzić czy los się do kogoś uśmiechnie. I
po trzecie, trzeba było już powoli myśleć o powrocie, jeśli chcieliśmy wrócić
na parking przed zmrokiem. Ale zanim to nastąpiło nasze dziewczyny zmusiły
męską część do sesji zdjęciowej w Festival Park, który właściwie był placem
zabaw dla dzieci. Mieliśmy wtedy niesamowitą frajde pstrykać sobie fotki
podczas jazdy rowerem wśród fontann, wspinając się po linach, bujając na
dziecinnych rozmiarów huśtawce, czy wciskając się do małej klatki! Jak się już
nam apetyt wyostrzył, a plac zabaw znudził, to ruszyliśmy w stronę kasyna, do
bocznego wyjeścia dla rowerzystów i po zabezpieczeniu kłódkami rowerów do
stojaka udaliśmy się do środka, aby pobawić się tam jak przystało na dorosłych.
Grand Victoria
Casino, umieszczone na statku przycumowanym do brzegu rzeki Fox, początkowo budziło
wśród miszkańców miasta dużo kontrowersji, ale szybko zdano sobie sprawę, że
jest ono znaczącym źródłem dochodu miasta, jak i powodem poprawy gospodarki
lokalnej. Dzięki kasynu, Elgin przeżyło prawdziwy renesans w latach 90-tych
dwudziestego wieku. Wiele opuszczonych, a zabytkowych budynków zostało wtedy
przekształconych w stylowe kluby i restauracje. Samo kasyno stworzyło fundację,
która dofinansowuje niedochodowe organizacje w mieście i pomaga odrestaurować
słynną zabytkową architekturę miasta z epoki wiktoriańskiej. Nasza grupa nie
miała jednak czasu zwiedzać zabytków. Niektórzy tylko byli zmuszeni odwiedzić
lokalną toaletę. Ta w kasynie była niczego sobie. Następnie podzieliliśmy się
na tych co szukali szczęści i tych co musieli zjeść. Ja poleciałam za
szczęściem, ale szybko się zorientowałam, że to zła droga. Podobno „przez
żołądek do szczęścia” to lepsza metoda, więc zmieniłam taktykę i szukałam tych
szczęśliwych co już jedli. Iza, będąc po raz pierwszy w kasynie, też musiała
sprawdzić na własnej skórze jak to jest z tym jej szczęściem. Po instruktarzu udzielonym
przez Olę, jak to się właściwie gra i obstawia na „jednorękim bandycie”, dość
szybko się przekonała, że nawet jak będzie grać na jednocentowych maszynach, to
nie jest to taka tania impreza. Na „szczęście” trzeba zapracować, a że nie było
na to czasu i kasy, (bo jak się jedzie na rowery to większość ludzi nie myśli o
zabieraniu portfela ze sobą do lasu) trzeba było się wycofać. Widziałam też, że
Marcin zaryzykował zagrać, ale chyba też mu to hazardowanie nie wyszło, bo
szybko do nas wszystkich dałączył w restauracji.
Soczyste
Buffalo Burgers były hitem tego wieczoru, tylko było mi żal Sławka, którego nie
wpuszczono z rowerem do środka. Kiedy my konsumowaliśmy nasz obiadek on czekał
na nas głodny na zewnątrz. Sławek mając super profesjonalny i super drogi rower
nie mógł sobie pozwolić na spuszczenie go z oka. Na szczęście pogoda była
bardzo słoneczna i korzystał z tego opalając się na ławeczce. Z powodu bardzo
wolnej obsługi musiał na nas poczekac godzinę. Przyznam, że należy się jemu jakiś
medal za cierpliwość i wyrozumiałość dla reszty wygłodniałej i spragnionej
wycieczki.
Na drogę
powrotną zaproponowałam mała zmianę i nikt nie zaprotestował. Zamiast wracać
dokładnie tą samą Fox River Trail, zauważałam na mapie, że mogliśmy pojechać
częściowo po Illinois Prarie Path, okrążając South Elgin z drugiej, zachodniej
strony. I tak też zrobiliśmy. Nie była to ciekawa część trasy, ale była to
dobrze utrzymana asfaltówka, na której można było rozwinąć prędkość. Ola i
Sławek od razu to wykorzystali i dość szybko straciliśmy ich z oczu. Z powodu
też braku interesujących miejsc na fotografie reszcie też szybko udało się dojechać
z powrotem na szlak Fox River w St. Charles. I tu ponownie urzekła nas panorama
tego miasteczka od strony Pottawatomie Park. I tu ponownie skupiając się na
robieniu zdjęć nasza ekipa się rozproszyła. Okazało się później, że Dajanka i
Peter pojechali od razu do naszych samochodów na parking, a my w St. Charles na
nich czekaliśmy myśląc, że oni zabalowali przy romantycznych mostach obok
Blackhawk Park w South Elgin.
Przejeżdżając
przez St. Charles nie mogłam się oprzeć, aby wjechać na kilka mostów i
pooglądać urzekającą przy zachodzący słońcu panoramę miasta, co oczywiście opóźniło
ponownie naszą grupę. Z kolei koło młyna w Geneva zaproponowałam kolejną
zmianę, bo znając tę trasę wiedziałam, że warto przejechać na drugą stronę
rzeki i kontynuować jazdę po wschodnim jej brzegu, gdzie stoi słynna Fabyan
Villa (lub raczej posiadłość Riverbank). Ponownie nie natrafiłam na żaden opór.
Na drugiej stronie, w telegraficznym skrócie opowiadałam innym co wiedziałam o
tej historycznej posiadłości. Obecnie udostępniony do zwiedzania były dom
milionera Georga Fabyana godny jest uwagi ze względu na jego przebudowę w 1907
roku przez samego Franka Lloyda Wrighta. Dodatkową atrakcją dla turystów jest
tutaj ogród japoński zaprojektowany w 1910 roku, koło którego przejeżdżaliśmy,
ale nie wstąpiliśmy, było już po godzinach zwiedzania. Największe jednak
znaczenie dla historii było stworzenie tutaj przez pułkownika Fabyana
pierwszego prywatnego ośrodka badawczego w Stanach Zjednoczonych pod nazwą Riverbank
Laboratories, które zostało uznane jako miejsce narodzin nowoczesnej kryptologii i kryptografii. W
trakcie pierwszej wojny światowej prawie wszystko co było szyfrowane przez
amerykańskie wojsko zostało sporządzone w tutejszych laboratoriach. Tutaj też
odkryto (rozszyfrowano) spisek przeciwko Brytyjczykom uknuty przez indyjskich
nacjonalistów popieranych przez Niemców.
Jadąc dalej na
południe dojechaliśmy z powrotem do Batavii. Ale zanim przejechaliśmy ładnym
mostkiem (tylko dla pieszych i rowerów) na zachodni brzek rzeki wzrok nasz
przykuł czerwony budynek Batavia Depot Museum. Ten zabytkowy dworzec kolejowy,
ulokowany na rogu ulic Houston i Water, został odrestaurowany i udostępniony do
zwiedzania. Niestety było już po godzinach zwiedzania i dodatkowo z zachodem
słońca zrobiło się chłodno, tak że każdy już tylko myślał o powrocie do autka i
narzuceniu na siebie czegoś ciepłego do ubrania.
10 minut później zjednoczona
na parkingu cała nasza siedmioosobowa ekipa wznosiła tradycyjnie toast z
szampana za szczęśliwe ukończenie niedzielnej wycieczki. Słońce zaszło za
horyzontem i powoli robio się ciemno. Osobiście sama czułam się wspaniale. Tego
dnia kondycja mi dopisała i nie musiałam szukać żadnych wymówek dlaczego wolno
jadę i opóźniam przejazd, bo miałam tyle energii i siły, że często poganiałam
samą Olę. Iza okazała się równą babką z niebylejaką krzepą i prawie przez cały
dzień trzymała się w czołówce peletonu. Mam nadzieję, że nas polubiła i
częściej znajdzie czas, aby dołaczyć do wyjazdów z Polka Circle. To samo tyczy
się Dajanki i Petera. Ogromną przyjemnością było pojeździć razem z
dawno-niewidzianą parą. Dodatkowo podziękowania należą się Dajance, że woziła ze
sobą super-duper, wielki i ciężki aparat fotograficzny (na wielkim bagażniku, w
wielkiej torbie-etui) i porobiła nam super-duper zdjęcia. Chciałabym, aby znami
częściej się wybierała w trasy i zabierała swój profesjonalny sprzęt ze sobą. Ci
co nas już znają wiedzą jak bardzo przywiązujemy uwagę do dokumentacji naszych
wyjazdów w fotografii. Dziekuję wszystkim za frekwencje, za poczucie humoru i
uśmiech na twarzy. Do zobaczenia na kolejnej trasie z Polka Circle Bicycle
Club!
Na niebiesko: nasza trasa przebyta na rowerach |
Anna
Grochowska
Polka
Circle