Saturday, September 28, 2013

2013-09-22 Polka Circle visits Batavia, Geneva, St. Charles, South Elgin and Elgin

Na miejsce spotkania przed kolejną wyprawą rowerową klubu Polka Circle wybór padł na Batavię. Miejscowość ta położona w stanie Illinois, tylko godzinę jazdy samochodem na zachód od Chicago, jest częścią malowniczego Trójmiasta (razem z St. Charles i Genevą). Jednak te trzy urocze miasteczka usytuowane nad rzeką Fox, wzdłuż której brzegów ciągnie się szlak rowerowy Fox River Trail, dla przeciętnego mieszkańca Chicago są znane tylko z nazwy. My postanowiliśmy to trochę zmienić.


O godzinie 12-stej w południe na parkingu Clark Island Recreation Area przy South River Street w Batavii spotkało się 7 osób: Ola, Iza, Dajanka, Peter, Marcin, Sławek i ja. Skład naszej ekipy był bardzo obiecujący, ale nie znaliśmy się wszyscy, więc dopiero później miało się okazać czy daleko nam się uda razem dojechać. Ola i ja bardzo często razem jeździmy na wspólne wypady, więc wiemy czego możemy się spodziewać po sobie. Marcin i Sławek byli z nami na wypadach wcześniej, więc nie obawiałyśmy się o nich; no chyba tylko, że się znudzą naszym tępem (oni bardzo profesjonalnie podchodzą do kolarstwa). Dajanka i Peter nigdy wcześniej z Polka Circle nie jeździli, ale znałam ich sportowy styl życia i wiedziałam, że nie muszę się o nich martwić. Wprawdzie Dajanka uprzedziła nas, że dopiero co wylizała się z zapalenia oskrzeli i może mieć kłopoty z kondycją, wiedziałam, że sobie poradzi. Jedynie Iza była dla mnie niewiadomą, bo nie znałam jej i nie wiedziałam czy nasz styl jazdy będzie jej odpowiadał. 

Nasza Siódemka
Peter & Dajanka
Ola
Wyjątkowo tym razem nikt się nie spóźnił na miejsce spotkania, a wręcz przeciwnie, wszyscy byli przed czasem. Nie przewidzieliśmy jednak faktu, że tego dnia będzie odbywać się na naszej trasie lokalny maraton. Na parkingu nasze samochody wcisnęły się na ostatnie wolne miejsca. A i na szlaku było ciasno. Prawie na każdym zakręcie, wzdłuż trasy wyścigu aż do St. Charles, rozłożone były stoły z kubkami wypełnionymi wodą i Gatorade dla spragnionych biegaczy.  Wzdłuż drogi, na krzesełkach porozsiadały się też dopingujące maratończyków rodziny i znajomi. Nasza trasa przypominała mi zielonogórski Deptak w Winobranie.






Dzielenie drogi z wykończonymi pod koniec ich trasy biegaczami było troszkę kłopotliwe. Trzeba było jechać wolniej i zwracać więcej uwagi na tych osłabionych maratończyków plątających się pod kołami, niż na okolice, które mijaliśmy. Nawet postoje na robienie zdjęć w miejscach bardziej widokowych czy historycznych, ze względu na zagęszczenie, musiały być krótkie i nie było czasu na ich kontemplacje. A szkoda, bo Batavia założona w 1833 roku może pochwalić się długą historią, którą warto znać. Swego czasu była znana jako ”Miasto Wiatraków”, bo była największym na świecie producentem młynów i pomp wodnych, które były produkowane w jednym z trzech słynnych zakładów: „Appleton”, „Challenge” i  „U.S. Wind Engine and Pump Co.”. Dziś natomiast miasto to jest dumne z faktu, że swoją siedzibę ma tutaj „Fermilab” (Fermi National Acelerator Laboratory) sponsorowany przez rząd federalny światowej sławy ośrodek do badań fizyki jądrowej, gdzie po raz pierwszy zostały odkryte kwarki. Wokół Fermilab jest również zaprojektowana rowerowa ścieżka, ale ponieważ nie była ona nam po drodze zostawiliśmy ją sobie na inny dzień.



Pomimo,że Batavia ma długą i bogatą historię związaną z przemysłem wiatrakowym, to dopiero w Geneva (kolejna miejscowość jadąc na północ naszym szlakiem), góruje nad okolicą autentyczny, holenderski wiatrak, który jest atrakcją dla turystów. Datowany na 1850 rok ten 5-piętrowy młyn wodny został nazwany Fabyan Windmill, na cześć milionera George Fabyana, który go zakupił (w bardzo złym stanie) w 1914 roku, przeniósł z pobliskiego Lombard do Geneva i odrestaurował. Po śmierci właściciela wiatrak został wykupiony przez Kane County Forest Preserve i jest on udostępniony dla turystów do zwiedzania. Wyjątkowość tego młynu polega też na tym,  że według legendy był on używany do mielenia mąki do pieczenia chleba dla niedźwiedzi, które były udomowionymi zwierzętami Fabyana. Obowiązkowa sesja zdjęciowa uczestników naszej wycieczki musiała obejść się bez Sławka i jego profesjonalnego roweru, bo te jego opony nie nadawały się na wyboisty i trawiasty teren wokół zabytkowej budowli. To nie to co mój 15-letni „góral”. Ten mój stary przyjaciel był wypróbowywany i sprawdza się na różnistych drogach przez lata. Tak że do dzisiaj, pomimo skrzypień, pojękiwań i czasami spadajacego łańcucha wolę jego zabierać na wyjazdy niż nowszego Treka, który wiekszość czasu siedzi w garażu czekając na swoją kolej.


Okazja na wspólne zdjęcie znalazła się troszkę dalej na północ od młyna przy Fox River Bluff w kolejnej już miejscowości na naszej trasie: Saint Charles. A potem w samym mieście (gdzie na nasze szczęście była meta dla maratończyków), gdzie aparaty pstrykały na okrągło, bo miasteczko oczarowało nas swoim naturalnym wdziękiem. Szczególnie spodobał się nam tutejszy miejski Pottawatomie Park z zapierającym dech widokiem na rzekę, mosty i nadbrzeżną promenadę. Na każdym kroku można było robić ciekawe zdjęcia. A to na tle pomnika wodza indiańskiego Ekwabet z zamieszkujacego nigdyś te tereny plemienia Pottawatomie. A to na tle wieży ratusza wybudowanego w 1940 roku w stylu Art Deco (z białego marmuru sprowadzonego z Georgii), którego architekt R. Harold Zook jest najbardziej znany z zaprojektowania Pickwick Theater w Park Ridge. Na zdjęcia przy karmieniu kaczek i gęsi pływających po rzece też był popyt. I to przez te sesje zdjeciowe, nasza grupa trochę się pogubiła, ale dzięki szybkiej interwencji i poświęcenia Petera, który nas wszystkich odszukał ponownie pedałowaliśmy wspólnie na północ.





Zanim dojechaliśmy do naszego docelowego miejsca w Elgin, musieliśmy najpier przejechać przez South Elgin, które dzięki starannemu planowaniu zostało wymienione przez magazyn „Money” na 82 miejscu jako „najlepsze miejsce do życia w Amerce” i stało się godnym do pozazdroszczenia miejscem nie tylko do życia, ale pracy i zabawy. I choć nie udało nam się sprawdzić prawdy tego stwierdzenia, bo przecież byliśmy tam tylko przejazdem, udało nam się odkryć tutejsze Fox River Trolley Museum. To bardzo ciekawe muzeum oferuje nostalgiczne podróże do czasów, kiedy elektryczny tramwaj był istotną częścią amerykańskiego stylu życia. Tutaj odrestaurowanymi wagonami z 1908 roku za drobną opłatą można wybrać się w 3-milową podróż wzdłuż brzegu rzeki Fox. Nam nie w głowie były takie romantyczne podróże, bo większość z nas myślała już tylko o obiadku, lub o tej wygranej w kasynie Victoria w Elgin. Przy zabytkowaych wagonikach na dłużą sesje zdjęć artystycznych pozostała tylko Dajanka z Peterkiem. Reszta pędziła w stronę kasyna z oszałamiającą szybkością. Ola chyba była najgłodniejsza, bo odnotowała na swoim speedometrze maxymalną szybkość: 30.40 mph!





Elgin jest ósmym co dowielkości miastem w naszym stanie i plasuje się na czele najszybciej rozwijających się miast w Illinois, ale przeciętnemu mieszkańcowi Chicago kojarzy się tylko z jednym: Grand Victoria Casino. Warto jednak tutaj wspomnieć, że Elgin rozsławiła na cały świat fabryka zegarków. Elgin Watch Company na przełomie 19-tego i 20-tego wieku była największym producentem zegarków w Stanach Zjednoczonych. W Chicago nadal można podziwiać na głównej stacji kolejowej Union Station zegary z widniejącą na nich nazwą Elgin. Do Elgin jako rodzinnego miasta przyznaje się też wielu znanych ludzi, admirałowie Marynarki Wojennej, laureci Nagrody Nobla, Pulitzera, Tony Award, olimpijczycy i inni, ale chyba najbardziej znanym z nich jest Max Adler, wiceprezes Sears & Roebuck, założyciel Adler Planetarium w Chicago (pierwszego planetarium w Ameryce).



Chcąc nie chcąc nasza wyprawa musiała zakończyć się w Elgin przy kasynie, ponieważ z powodu remontu dalsza droga rowerowa wzdłuż Fox River była zamknięta. A po drugie i tak chcieliśmy wejść do kasyna i sprawdzić czy los się do kogoś uśmiechnie. I po trzecie, trzeba było już powoli myśleć o powrocie, jeśli chcieliśmy wrócić na parking przed zmrokiem. Ale zanim to nastąpiło nasze dziewczyny zmusiły męską część do sesji zdjęciowej w Festival Park, który właściwie był placem zabaw dla dzieci. Mieliśmy wtedy niesamowitą frajde pstrykać sobie fotki podczas jazdy rowerem wśród fontann, wspinając się po linach, bujając na dziecinnych rozmiarów huśtawce, czy wciskając się do małej klatki! Jak się już nam apetyt wyostrzył, a plac zabaw znudził, to ruszyliśmy w stronę kasyna, do bocznego wyjeścia dla rowerzystów i po zabezpieczeniu kłódkami rowerów do stojaka udaliśmy się do środka, aby pobawić się tam jak przystało na dorosłych.





Grand Victoria Casino, umieszczone na statku przycumowanym do brzegu rzeki Fox, początkowo budziło wśród miszkańców miasta dużo kontrowersji, ale szybko zdano sobie sprawę, że jest ono znaczącym źródłem dochodu miasta, jak i powodem poprawy gospodarki lokalnej. Dzięki kasynu, Elgin przeżyło prawdziwy renesans w latach 90-tych dwudziestego wieku. Wiele opuszczonych, a zabytkowych budynków zostało wtedy przekształconych w stylowe kluby i restauracje. Samo kasyno stworzyło fundację, która dofinansowuje niedochodowe organizacje w mieście i pomaga odrestaurować słynną zabytkową architekturę miasta z epoki wiktoriańskiej. Nasza grupa nie miała jednak czasu zwiedzać zabytków. Niektórzy tylko byli zmuszeni odwiedzić lokalną toaletę. Ta w kasynie była niczego sobie. Następnie podzieliliśmy się na tych co szukali szczęści i tych co musieli zjeść. Ja poleciałam za szczęściem, ale szybko się zorientowałam, że to zła droga. Podobno „przez żołądek do szczęścia” to lepsza metoda, więc zmieniłam taktykę i szukałam tych szczęśliwych co już jedli. Iza, będąc po raz pierwszy w kasynie, też musiała sprawdzić na własnej skórze jak to jest z tym jej szczęściem. Po instruktarzu udzielonym przez Olę, jak to się właściwie gra i obstawia na „jednorękim bandycie”, dość szybko się przekonała, że nawet jak będzie grać na jednocentowych maszynach, to nie jest to taka tania impreza. Na „szczęście” trzeba zapracować, a że nie było na to czasu i kasy, (bo jak się jedzie na rowery to większość ludzi nie myśli o zabieraniu portfela ze sobą do lasu) trzeba było się wycofać. Widziałam też, że Marcin zaryzykował zagrać, ale chyba też mu to hazardowanie nie wyszło, bo szybko do nas wszystkich dałączył w restauracji.







Soczyste Buffalo Burgers były hitem tego wieczoru, tylko było mi żal Sławka, którego nie wpuszczono z rowerem do środka. Kiedy my konsumowaliśmy nasz obiadek on czekał na nas głodny na zewnątrz. Sławek mając super profesjonalny i super drogi rower nie mógł sobie pozwolić na spuszczenie go z oka. Na szczęście pogoda była bardzo słoneczna i korzystał z tego opalając się na ławeczce. Z powodu bardzo wolnej obsługi musiał na nas poczekac godzinę. Przyznam, że należy się jemu jakiś medal za cierpliwość i wyrozumiałość dla reszty wygłodniałej i spragnionej wycieczki.  


Na drogę powrotną zaproponowałam mała zmianę i nikt nie zaprotestował. Zamiast wracać dokładnie tą samą Fox River Trail, zauważałam na mapie, że mogliśmy pojechać częściowo po Illinois Prarie Path, okrążając South Elgin z drugiej, zachodniej strony. I tak też zrobiliśmy. Nie była to ciekawa część trasy, ale była to dobrze utrzymana asfaltówka, na której można było rozwinąć prędkość. Ola i Sławek od razu to wykorzystali i dość szybko straciliśmy ich z oczu. Z powodu też braku interesujących miejsc na fotografie reszcie też szybko udało się dojechać z powrotem na szlak Fox River w St. Charles. I tu ponownie urzekła nas panorama tego miasteczka od strony Pottawatomie Park. I tu ponownie skupiając się na robieniu zdjęć nasza ekipa się rozproszyła. Okazało się później, że Dajanka i Peter pojechali od razu do naszych samochodów na parking, a my w St. Charles na nich czekaliśmy myśląc, że oni zabalowali przy romantycznych mostach obok Blackhawk Park w South Elgin.









Przejeżdżając przez St. Charles nie mogłam się oprzeć, aby wjechać na kilka mostów i pooglądać urzekającą przy zachodzący słońcu panoramę miasta, co oczywiście opóźniło ponownie naszą grupę. Z kolei koło młyna w Geneva zaproponowałam kolejną zmianę, bo znając tę trasę wiedziałam, że warto przejechać na drugą stronę rzeki i kontynuować jazdę po wschodnim jej brzegu, gdzie stoi słynna Fabyan Villa (lub raczej posiadłość Riverbank). Ponownie nie natrafiłam na żaden opór. Na drugiej stronie, w telegraficznym skrócie opowiadałam innym co wiedziałam o tej historycznej posiadłości. Obecnie udostępniony do zwiedzania były dom milionera Georga Fabyana godny jest uwagi ze względu na jego przebudowę w 1907 roku przez samego Franka Lloyda Wrighta. Dodatkową atrakcją dla turystów jest tutaj ogród japoński zaprojektowany w 1910 roku, koło którego przejeżdżaliśmy, ale nie wstąpiliśmy, było już po godzinach zwiedzania. Największe jednak znaczenie dla historii było stworzenie tutaj przez pułkownika Fabyana pierwszego prywatnego ośrodka badawczego w Stanach Zjednoczonych pod nazwą Riverbank Laboratories, które zostało uznane jako miejsce narodzin  nowoczesnej kryptologii i kryptografii. W trakcie pierwszej wojny światowej prawie wszystko co było szyfrowane przez amerykańskie wojsko zostało sporządzone w tutejszych laboratoriach. Tutaj też odkryto (rozszyfrowano) spisek przeciwko Brytyjczykom uknuty przez indyjskich nacjonalistów popieranych przez Niemców.





Jadąc dalej na południe dojechaliśmy z powrotem do Batavii. Ale zanim przejechaliśmy ładnym mostkiem (tylko dla pieszych i rowerów) na zachodni brzek rzeki wzrok nasz przykuł czerwony budynek Batavia Depot Museum. Ten zabytkowy dworzec kolejowy, ulokowany na rogu ulic Houston i Water, został odrestaurowany i udostępniony do zwiedzania. Niestety było już po godzinach zwiedzania i dodatkowo z zachodem słońca zrobiło się chłodno, tak że każdy już tylko myślał o powrocie do autka i narzuceniu na siebie czegoś ciepłego do ubrania.


10 minut później zjednoczona na parkingu cała nasza siedmioosobowa ekipa wznosiła tradycyjnie toast z szampana za szczęśliwe ukończenie niedzielnej wycieczki. Słońce zaszło za horyzontem i powoli robio się ciemno. Osobiście sama czułam się wspaniale. Tego dnia kondycja mi dopisała i nie musiałam szukać żadnych wymówek dlaczego wolno jadę i opóźniam przejazd, bo miałam tyle energii i siły, że często poganiałam samą Olę. Iza okazała się równą babką z niebylejaką krzepą i prawie przez cały dzień trzymała się w czołówce peletonu. Mam nadzieję, że nas polubiła i częściej znajdzie czas, aby dołaczyć do wyjazdów z Polka Circle. To samo tyczy się Dajanki i Petera. Ogromną przyjemnością było pojeździć razem z dawno-niewidzianą parą. Dodatkowo podziękowania należą się Dajance, że woziła ze sobą super-duper, wielki i ciężki aparat fotograficzny (na wielkim bagażniku, w wielkiej torbie-etui) i porobiła nam super-duper zdjęcia. Chciałabym, aby znami częściej się wybierała w trasy i zabierała swój profesjonalny sprzęt ze sobą. Ci co nas już znają wiedzą jak bardzo przywiązujemy uwagę do dokumentacji naszych wyjazdów w fotografii. Dziekuję wszystkim za frekwencje, za poczucie humoru i uśmiech na twarzy. Do zobaczenia na kolejnej trasie z Polka Circle Bicycle Club!


Na niebiesko: nasza trasa przebyta na rowerach

Anna Grochowska
Polka Circle